czwartek, 28 kwietnia 2016

nr 30, 26 kwietnia



28 kwietnia 2016 r., 
Czwartek


Mania: 14 dzień
Buńka: 2 lata, 6 miesięcy i 13 dni
Waga: 61,2 kg
Pogoda: Wiosna, wiosna w pełni - trochę słońca, trochę deszczu (i śniegu?) Czyli jak w przysłowiu - kwiecień, plecień - bo przeplata trochę zimy, trochę lata.



16:26



Urodziłam. Informacja dla wszystkich, którzy ciekawi, trzymali kciuki, myśleli i byli - chociaż tylko myślą - ze mną: Mania przyszła na świat 15 kwietnia o godzinie 5:30. Ważyła dokładnie 3, 560 kg i miała 56 cm długości. A do tego wybroczyny na główce i duże stężenie hemoglobiny we krwi.

A teraz flashback z tego, co się zdarzyło.

Tak jak pisałam, następnego dnia udałam się do szpitala. I czekałam. Trafiłam na sali na taką gadułę, że nie sposób było się wyłączyć i poczytać czy popracować. Przynajmniej się nie nudziłam. Potem dokoptowali nam jeszcze jedną dziewczynę. Tak mi jakoś znajomo wyglądała, ale ja nie z tych, co od razu zapytają: "Ej... a my się nie znamy z ...?" i tu pada jakaś "szkoła baletowa", "kolonia nad morzem" czy "warsztaty z rękodzieła".
- A który jesteś rocznik? -  pyta nagle ona.
- 8-8 - odpowiadam.
- Ja też - ona na to. - A nie chodziłyśmy razem do liceum?

Ja - duże oczy.
- O, rany... Tak? - Nie powiem, byłby wstyd, w końcu ten sam rocznik, to chyba powinnam poznać, a przynajmniej powinnam zacząć coś kojarzyć. A tu nic.
- Chodziłaś do "D"? - pyta.
- Tak! - odpowiadam zaskoczona. Jeszcze bardziej mi głupio, że ona kojarzy coś, a ja, jak taka dupa wołowa, siedzę rozkraczona ze swoją równie rozkraczona pamięcią i nadal "ni hu-hu".
- Ja chodziłam do "E" - kontynuuje ona.

Do "E"? Jeszcze gorzej, myślę, przecież znałam z tej klasy większość osób!
Szybko jednak powiedziała mi z kim się trzymała i nagle zaskoczyło! Ciekawe, że ten efekt zawsze ma taki zam dźwięk: "klik!" i łapiesz. Jak w jakimś mechanizmie. I od razu widać to też na twarzy. Niestety.

Okazało się też, że sama ma trudną sytuację w ciąży. Też miałam trudny początek, tylko u mnie wszystko się wyprowadziło. Cudem, bo cudem, ale wszystkie znaki na ziemie i niebie wskazywały, że dziecko jest zdrowe i takie też zamierza się urodzić. U niej - nie. Nie wchodzę w szczegóły, ale szczerze jej współczułam, chociaż wydawała się - jak na tę sytuację - bardzo pogodna. Może dlatego, że wyszła jej duża religijność, co przywróciło mi wiarę w ludzi, serio. Coraz mniej takich, którzy - w obliczu wydawałoby się tragicznej sytuacji - zawierzają wszystko Górze i wierzą, że i Ona pomoże im się wyzbierać z psychicznego dołka, kiedy już dziecko się urodzi. A miała zaplanowaną cesarkę tego samego dnia, co ja indukowanie porodu - w piątek, 15 kwietnia.

Czyli czekamy już we trzy. Skurcze niby są, ale takie, że to śmieszne nawet wspominać o nich komukolwiek. Mijają dwa dni i nic. Ale myślę: Wiecznie nie będę czekać, najwyżej do piątku.

No i ok. Codziennie zdrowaśka, by nie rodzić w nocy i budziłam się rano cała i ... podwójna. Aż do czwartku w nocy. Grześ po 1 obudził mnie długi, mocny skurcz. "Gaduła" nie spała. Mówię, że obudził mnie cholernie długi skurcz.
- Może nie będą musieli ci go wywoływać - mówi z optymizmem.
- Taaa... coś wspaniałego - mówię gorzko, ziewając. Czuję narastający niepokój i zmęczenie. W końcu to środek nocy.

Po trzech skurczach i skracających się minutach przerwy pomiędzy nimi poszłam do położnych. Zbadały mnie.
- No, to idziemy na blok - mówi jedna rezolutnie.
Cudownie..., myślę.
- Ile jest? Tak z ciekawości... - zagaiłam.
- 4 cm, jak nic.
- Szybko... - stwierdziłam i poszłam się spakować. Jedna z położnych pomogła mi się zabrać i poszłyśmy.

Skurcze szybko nabierały tempa. Zaraz po telefonie do położnej, z którą się umawiałam, kazali mi się położyć do KTG. I, jak poprzednio, dziecko postanowiło pójść w kimono i na wydruku widziałam równiuteńkie tętno - 120. A skurcze coraz silniej się pokazywały. Musiałam je znosić w najgorszej możliwej pozycji: na plecach.

Szybki sms do stworzonej wcześniej grupy, że "się zaczęło". Grupa wsparcia oczywiście nie zawiodła: siostra i mama od razu odpisały, że mi kibicują. Tylko eR. odezwał się z opóźnieniem. Ma mocny sen. Ale treść smsa postawiła go w stan gotowości. "Teraz chyba nie zasnę do rana", napisał. Potem się przyznał, że jednak po godzinie zasnął :)

Położna przyjechała błyskawicznie, jakby gnała na sygnale. Po 40 min mordowni na plecach ostatecznie uznali, że badanie KTG jest ok. Poszłyśmy do "pomarańczowej sali" do rodzenia rodzinnego i potem już się szybko potoczyło. Prysznic, przebrałam się i usiadłam ciężko na worku. Każdy skurcz był dobitny i trudny. Zwłaszcza, że położna naprowadzała dziecko przy badaniu podczas skurczów. Myślałam, że mi oczy z orbit wyjdą z bólu. Ale była noc. Spokojnie, zero szumu dziennej krzątaniny personelu. Teraz myślę, że może to nie był taki zły wariant: poród w nocy.

Dwa ostatnie skurcze przygotowujące były tak trudne, że naciągało mnie na wymioty i trzęsłam się cała.
- Chce mi się spać - mówię. - Najchętniej zasnęłabym, a nie rodziła. Nie mam już siły...
- To śpij - na to położna.

Zasnęłam. Dwa razy. A potem już się zaczął wysiłek. 3-4 skurcze i usłyszałam krzyk Mani. Byłam w szoku, że poszło to tak szybko.
- Świetnie! - na to położna. - Powinnaś szybko dojść do siebie, bo nie będzie żadnej rany.

Drugą położną okazała się być mama mojego kumpla. Ślub brał z moją dobrą koleżanką, na który nie mogliśmy przyjść, bo miałam już bóle wieczorami. Przy ogarnianiu mnie po porodzie opowiadała o tym, jak to wesele wyszło bajecznie, jak się ludzie bawili. Takie rozmowy rozładowują napięcie i kobieta czuje się komfortowo. Mówimy tu o względach psychicznych, oczywiście. Fizycznie, trudno mówić o jakimś komforcie, kiedy taka babka leża w mokrej piżamie z jeszcze nie do końca czystym bobasem.

Potem - jak nakazują wszelkie zasady - leżałam z dzidkiem dobre 3 h (mają być przynajmniej 2h) "skóra do skóry". I dostałam pojedynczą sale, z własną łazienką! Bardzo ładną, odmalowaną, z widokiem i, znów, cudownym poczuciem komfortu psychicznego, ale i fizycznego. Zwłaszcza, że nasz pobyt przymusowo musiałyśmy przedłużyć...

Tak, żółtaczka. Raz, że mała miała wybroczyny na główce, a dwa, że miała nieprawdopodobne stężenie hemoglobiny we krwi. Dlatego poziom bilirubiny nie chciał schodzić przez 3 dobry. W zasadzie mimo fototerapii poziom był dokładnie jednakowo wysoki.

Fototerapia. Co to takiego? To nic innego jak forma solarium dla noworodków. Leży taki malec na czymś w rodzaju niedużej deski surfingowej z grubym kablem. W szpitalu nieformalnie nazywają to "naleśnikiem" - taki "billy bed". Świeci toto fluorescencyjnym niebieskim światłem i ma zmniejszyć ilość bilirubiny. A chodzi o to, by naświetlało się największą możliwą powierzchnię ciała dzidziusia. Czyli: malec leży na twardej deseczce w samym pampersie. I z "okularkami" na oczach. Specjalna opaska ma chronić oczy, ale jest zrobiona z jakiegoś śmiesznego materiały, który rozciąga się trwale bardzo szybko, przez co przy kręceniu głową, "okularki" się przesuwają. A ponieważ to światło może naprawdę zaszkodzić takiemu maluszkowi, trzeba tego bardzo pilnować. Umówmy się: dzieci tego nie lubią. Ja też bym nie lubiła. Niestety to nie jest tak, że pielęgniarki się tym zajmują, ale mamy. I taka, psychicznie i fizycznie zmęczona, musi walczyć teraz z płaczącym noworodkiem, który nie chce leżeć na tym dziwnym czymś. Jeśli jednak taka mama jakimś cudem spacyfikowała bobasa, to opaska wszystko potrafi zepsuć: dziecko się budzi, denerwuje i znów wszystko od początku. W rezultacie dziecko nie leży tyle, ile powinno.

Po 2 dobie, kiedy opaska już naprawdę słabo trzymała, budziłam się co godzinę, by to kontrolować. Walczyłam z Manią całą noc. I kiedy rano zrobiono badania, które pokazały, że fototerapia nie przyniosła pożądanych efektów - rozbeczałam się przy lekarzu i pielęgniarce. Jak bóbr. Nie chodzi o to, że chciałam do domu, ale ani psychicznie, ani fizycznie nie byłabym w stanie znieść kolejnej nocy w taki sposób. Zlitowali się i wzięli Małą do siebie. Noworodki płakały, więc nie rozróżniałam, w którym momencie płacze moja córa. Wzięłam kąpiel i na zmianę spałam, odpoczywałam i odciągałam pokarm, by nie faszerowały Mańki sztucznym mlekiem. Leżała tam cały dzień i pół nocy. Mój mały dzielniaczek. Następnego dnia rano ponowiono badania i w południe okazało się, że... bilirubina spadła i wychodzimy do domu!

Pierwsze godziny w nowym miejscu były trochę nerwowe, bo też Buńka nie umiała inaczej, tylko głośno przy niej mówić. I cieszyła się, ale też stęskniła za mną, więc chciała być głównie ze mną i opowiadać o wszystkim i o niczym. Wciąż uczy się jak się przy niej zachowywać, by dziecię nie dostało zawału. Ale Buńkę wciąż interesuje "o! żółta kupa! Mamusiu, żółta kupa!", czy "a co robi dzidziuś?", "ja tylko głaskam... delikatnie głowę" .

Kolejne dni pokazały, że nasze modły zostały wysłuchane, a obawy się nie spełniły: mała je i śpi. I próbuje odbić powietrze, którym się zachłystuje podczas łapczywego jedzenia. Nie ma porównania z Bulińcią, która od 4 doby miała kolki, była nerwowa, nie chciała jeść ani spać jak Bóg przykazał - do 5 miesiąca. Ale potem i tak jej wysoka wrażliwość utrudniała normalne funkcjonowanie jako niemowlaka. A tutaj: godzina 21, dzieci śpią. Mania budzi się koło 1 w nocy, więc wieczór mamy z eR. dla siebie.

Niestety nie mogło być idealnie. Ponieważ poród był bezproblemowy (i bezzabiegowy) uznałam, że koniec krwawienia w 5 dobie to nic nadzwyczajnego. Po powrocie do domu, nie mogłam się opamiętać - tak nagle i z taka mocą wszystko wróciło. Pojawił się ból. Następnego dnia zaczęłam się dziwnie czuć - słabo i bez życia. Kolejny dzień znów przyniósł niespodziankę: wszystko znów ustąpiło. I tak w kratkę kilka dni.
- Zadzwoń do lekarza i zapytaj, czy to normalne, umów się na wizytę, bo wyglądasz gorzej niż po porodzie - Jak on umie wesprzeć żonę, nie?

I tak zrobiłam.
- Niech pani przyjedzie dziś do szpitala. Jestem do 14 - powiedział.

Na miejscu, zbadał mnie i zrobił USG.
- No, pani macica zrobiła fikoła - powiedział.
- A co to znaczy? - zapytałam zaniepokojona, że macica się oderwała i wypięła tyłem.
- To tzw. tyłozgięcie - powiedział. - Kanał się zawinął do tyłu i blokuje oczyszczanie się i obkurczanie macicy.

Pokazał mi coś na kształt worka świętego mikołaja i wygiętym "ogonem".
- A tutaj w środku widać, że coś tam jest - i tu wyliczył kilka opcji. - W taki sposób będzie się oczyszczać jeszcze z półtora miesiąca. Niestety duże prawdopodobieństwo, że w tym czasie coś się tam wedrze, jakieś zakażenie lub po prostu zacznie się psuć.

Przełknęłam ślinę. Pewnie trzeba będzie chodzić na kontrolę, żeby sprawdzać jak się oczyszcza.
Kiedy usiadłam przy biurku pokazał mi wydruki i podparł głowę ręką i westchnął.
- Wydaje się, że najrozsądniej będzie zaprosić panią do szpitala i oczyścić za jednym razem - powiedział ciężko. Moja mina chyba też wskazywała na duży niepokój.
- Rozumiem - bąknęłam. - Na długo..?
- Przyjechałaby pani rano, zabieg około południa i po południu by pani wyszła.
Wiedział, że perspektywa wyjścia mnie przekona. W końcu mam kilkunastodniowe dziecko.
- Pani karmi naturalnie?
- Tak.
- Trzeba będzie coś zastępczego, albo odciągnąć, bo potem po zabiegu nie będzie pani mogła karmić chyba z 8h, ale to zależy od rodzaju znieczulenia.

Zdecydowaliśmy się na zabieg następnego dnia. Mama miała przyjechać do małej. W lodówce było jeszcze sporo odciągniętego pokarmu, powinny dać radę. Dodatkowo kupiliśmy sztuczne. Bardzo awaryjnie.

I powiem tak: gdyby nie to, że lekarz, który mnie prowadził wszystkim się zajął, na 100% nie wyszłabym tego samego dnia. Zabieg miałam jako pierwsza, chociaż były kobiety, które już sporo czekały. Wszystko trwało 10-15 min. Moment usypiania, bardzo interesujący. Człowiek się budzi jak po kilku latach regenerującego, mocnego snu. Jedyny mankament, że po wybudzeniu, nie można spać. Ostatecznie wszystko się udało, chociaż w piątek muszę przyjechać do szpitala na kontrolę.

- A już myślałam, że po porodzie moje przygody szpitalne się skończą i nie zawitam tu za szybko - powiedziałam na odchodne.
- Pani to ma pecha. Ale w końcu szpitale mają pomagać i mam nadzieję, że tym razem już definitywnie - odparł.


wtorek, 12 kwietnia 2016

nr 29, 12 kwietnia - Hormony porodowe



12 kwietnia 2016 r., 
Wtorek



Ciąża: 40 tydzień..., 4 dni po terminie
Waga: 70, 3 kg (a tak nie mam apetytu...)
Pogoda: Szarawo, burawo, z małymi przejaśnieniami. Przynajmniej nie pada...





13:39


Ostatni wpis przed narodzinami Maniuli. Jutro, godzina 7 z jakimś hakiem, wyląduję na szpitalnym łóżku, uziemiona. Chyba, że w międzyczasie coś drgnie. Od piątku drży, ale potem rozchodzi się po kościach: niepewność, stres, a potem się wszystko wycisza. Już mnie to męczy. Może bóle porodowe to nie do końca coś, czego nie mogę się doczekać. Zwłaszcza, że już teraz wiem, jak to wszystko wygląda. Ale ciąża na tym etapie jest już tylko okropną uciążliwością. Brzuch jest bardzo duży, dziecko nie rusza się już tak rozkosznie, tylko boleśnie rozpycha, a przy dłuższym chodzeniu schodzi okropnie nisko - nie sposób nie pomyśleć, że chce się wymsknąć. Chodzę jak zmęczony sumo, albo jak tęga kaczka. bardziej na boki niż do przodu. Nawet nie wspominam o tym, że chyba zaczęłam już gromadzić wodę. Stąd przyrost wagi. Nie mam specjalnie apetytu, szybko się najadam, a waga pnie się w górę. Zresztą widzę na twarzy i rękach... jakby takie ciutkę przypuchnięte. 

Będzie bolało, wiem o tym. Ale już bym chciała małą Maniulkę trzymać na rękach, pozbyć się wielkiego brzuchola, ociężałości i zmęczenia po wyjściu po schodach czy problemów z trawieniem. Chciałabym móc się wreszcie wyspać na brzuchu (chociaż przy pełnych piersiach to podobno i tak średnio wchodzi w grę niedługo po porodzie) czy umyć porządnie poniżej pasa. Tak, żeby się nie zasapać na amen. Ubrać skarpetki czy buty. No i chcę się pozbyć pasażera na gapę - poduchy-dużej-fasoli. Już powoli mam jej dość. Co prawda ratuje życie, nie da się ukryć, ale oboje z eR. zaczynamy tracić cierpliwość: nie można się nawet porządnie przytulić. Z żadnej strony. A to jedyne, co nam zostało (mówimy tu o "wyjątkowości" tej mojej ciąży, a nie o zwykłej, bezproblemowej). Zresztą przytulenie się nawet na stojąco jest dość trudne.

Już dość narzekania. 








14:25

Siedzę u rodziców i staram się relaksować. Wypoczywać. Czeka mnie w końcu ponadludzki wysiłek. 
Teraz sobie myślę, jak to będzie. Hormony, jeden po drugim, będą atakować mój organizm, by zmusić ciało do urodzenia dziecka, by dodać mi energii i by mnie...hm... odurzyć. 

Hormony porodowe ne deskach sceny porodu


W czasie porodu mamy do czynienia z czterema hormonami. Najbardziej znana wszystkim kobietom jest oksytocyna. Bo oksytocyna robi to, sio i owo... 

No to teraz sobie przypomnę, o czym wiedziałam przed pierwszym porodem, a o czym już zdążyłam zapomnieć. W czasie porodu hormony pojawiają się w odpowiedniej kolejności i w odpowiednim natężeniu. Same się regulują, bo w innych okolicznościach działają na siebie wzmacniająco lub osłabiająco. 

I tak oto mamy: oksytocynę, adrenalinę, endorfiny i prolaktynę. W takiej właśnie kolejności.


Oksytocyna
Ten hormon rozpoczyna poród i przez cały czas towarzyszy kobiecie rodzącej. Jej poziom rośnie aż do urodzenia dziecka. Jeśli jest jej za mało, pierwszy etap porodu trwa w nieskończoność. Im jej więcej, tym sprawniej i szybciej przebiega. Cały czas się uwalnia także po porodzie, dzięki czemu można urodzić łożysko. W późniejszym czasie pojawia się przy karmieniu (albo odwrotnie: dziecko, ssąc pierś uruchamia ją, powodując wypływ mleka). No i oczywiście oksytocyna powoduje, że macica się obkurcza. Jeśli po porodzie zbyt szybko spada jej poziom, kobieta może mieć trudności z emocjami wobec dziecka. To podobno hormon miłości: mamy z nim do czynienia kiedy się kochamy, rodzimy i karmimy. Bardzo czuły hormon. I pomyśleć, że przynosi tyle bólu... No, ale ok, tyle mi wiedzieć wystarczy.

Adrenalina

Hormon stresu i energii. Pojawiają się emocje, pojawia się adrenalina. Poczucie zagrożenia i człowiek jakby dostawał dodatkowy zastrzyk energii, jest zdolny do wysiłku, o jaki się siebie nie podejrzewa. czyli w sumie to by się zgadzało. Pełna mobilizacja. Niestety hamuje oksytocynę, więc jeśli kobita się zestresuje na starcie, na pewno usprawni jej to rodzenia. Zbyt duży stres może podobno zahamować akcję porodową. A jak już się człowiek nastawia, że rodzi, to chce urodzić, wiadomo. Czyli miłe otoczenie, znajome twarze, przytulne miejsce, znajoma położna i tak dalej... 

W czasie porodu pojawia się w drugiej fazie: daje niewiarygodnego kopa. Oczywiście nie trwa wiecznie i jeśli pierwszy etap trwał długo, co może cholernie zmęczyć rodzącą, to drugi etap nie będzie tak efektywny po "uderzeniu" adrenaliny i wymagane będzie wsparcie w postaci dodatkowej porcji tlenu. Kiedy dziecko się urodzi, natychmiast opada. Wtedy także przychodzi moment na odczucie nieprawdopodobnego zmęczenia. Cały czas w kobiecie buzuje oksytocyna, by urodzić łożysko, a brak adrenaliny powoduje, że dla niektórych kobiet wydaje się być to wysiłkiem ponad siły, chociaż nie ma co do czego porównywać, rzecz jasna.

Endorfiny

Wszyscy je znamy - hormony szczęścia. Pojawiają się, kiedy czujemy się wyjątkowo szczęśliwi i odczuwamy przyjemność. Wystarczy zjeść czekoladkę i już człowiek czuje się pocieszony. Może to dość banalne uproszczenie, ale w ogromnej dawce endorfiny działają już nie tylko krzepiąco, ale także odurzająco. Są jak narkotyk. Pojawiają się w drugiej fazie porodu, kiedy wysiłek jest największy. A im większy, tym ich więcej. Dzięki temu kobieta jest w stanie znieść ten ból. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co to jest za ból bez tego rodzaju "znieczulenia", skoro nawet z pomocą endorfin ból jest tak dojmujący, że niejedna z kobiet ma długo traumę. 

Jeśli masz już za sobą poród, możesz mieć poczucie, że na sali jesteś tylko ty i ból. Gdzieś w tle majaczy położna lub położne a potem też lekarz. Większość czasu sama pamiętam jak przez mgłę. Czasem kobiety zachowują się nieobliczalnie, wywrzaskują hasła utyskiwania w stronę mężów, przeklinają i różne takie. No cóż... narkotyki też mają różne działania uboczne. 

W momencie urodzenia dziecka kobieta przestaje czuć jakikolwiek ból. Jest taki moment. To właśnie wtedy poziom endorfin jest bardzo wysoki, a skurcze parte gwałtownie znikają. Pamiętam, że bardzo mnie to zaskoczyło.

Prolaktyna

Hormon, który generalnie kojarzymy z karmieniem. I słusznie. Przygotowuje kobietę na macierzyństwo  w czasie całej ciąży i rośnie wraz z jej wiekiem. Ale kiedy przychodzi czas porodu, nagle jej poziom spada, ustępuje miejsca oksytocynie, a potem adrenalinie i endorfinom. Teraz kobieta nie myśli o tym, że będzie miała mieć dziecko. Myśli zadaniowo, po prostu ma zadanie do wykonania. I póki się dziecko nie urodzi, prolaktyna siedzi cicho. Wkracza do okazji dopiero po porodzie. Ale za to jak! Zalewa organizm kobiety, powodując, że zaraz po porodzie kobieta może karmić. Jednak nie zawsze, wiemy o tym. Czasami poziom tego hormony jest niewystarczający i na moment pierwszego karmienia trzeba poczekać. Wahania tych hormonów i to w jakiej ilości się wydzielają ma znaczenie dla sprawności przebiegu porodu. Stąd wniosek: każdy poród jest inny. 


Mężczyźni i hormony porodowe

Tak, właśnie tak. Ojcom również się udzielają. Adrenalina i endorfiny naturalnie pojawiają się (nie na takim poziomie jak u kobiet, oczywiście) u mężczyzn z oczywistego powodu: są emocjonalnie i uczuciowo związani z partnerką, oczekują potomka, to dla nich wynik ich zabiegów o przedłużenie gatunku, mówiąc bardzo technicznie. Ale o to tu chodzi, nie ma się co czarować. 

Tymczasem u nich także pojawia się oksytocyna. Nie tylko podczas orgazmu, bo to już podobno jest prawda znana od dawien dawna. Ale jej poziom jest podwyższony także po narodzinach dziecka. Hormon czułości i opiekuńczości pojawia się właśnie po to, by łatwiej było mężczyźnie nawiązać uczuciowy kontakt z dzieckiem, by zawiązać trwałą więź. Oczywiście sama postawa ojca, który chce, jest bardzo istotna - hormon nie załatwi tego za nich. Ale prawdą jest, że kobieta nosi pod sercem i czuje (bardzo fizycznie przecież!) swoje dziecko. Jej matczyna miłość już wówczas ma możliwość rozwijania się. Mężczyzna nie ma tej okazji. Jest zewnętrznym obserwatorem rozwoju maluszka w brzuchu. U niego naturalnie ta więź się nie wytworzy w czasie ciąży. Nawet jeśli sądzi, że jest inaczej. Urodzenie się dziecka zmienia życie wszystkich. Nawet jeśli się nastawiali na wywrócenie go "do góry kołami", to i tak zawsze jest to coś zaskakującego. I o ile matka ma już w sobie instynkt macierzyński i wiele rzeczy szybko wyczuwa u dziecka, tak ojciec może być w szoku. Zwłaszcza, że pewnie liczył na powrót pewnych kwestii do tego, co było przed ciążą. A teraz jego kobieta zapatrzona w dzideczka, raczej nie myśli o wielu rzeczach, o których myśli jej partner. Czyli czasami jest różnie. Ale hormon to jakby taka "fizyczna", "realna" pomoc organizmu w trudnym momencie dla młodych rodziców. Trzeba ją tylko wykorzystać.

piątek, 8 kwietnia 2016

Kij w mrowisku: projekt nowej ustawy antyaborcyjnej



Szum i panika w Internecie, jakie wywołała informacja o nowej ustawie antyaborcyjnej to coś niesłychanego, muszę przyznać. Sama się prawie wkręciłam, aż trafiłam tutaj, do Piwnookiej. I wtedy pomyślałam: "Opanuj się, kobieto". Może sama się zmierzysz z tym przysłowiowym diabłem - czy aby na pewno taki straszny, jak się go w mediach maluje? Tak też zrobiłam.

Uwaga, nie będę tu pisała o moim stosunku do Kościoła, władzy czy własnej macicy w tej konkretnej sprawie. Po zagłębieniu się w temat nie wiem nawet czy jest sens wypowiadać się na temat samego projektu. Potraktuję temat ogólniej, jako podsumowanie tego, co sądzę o aborcji, aborcji zarówno w prawie jak i w mojej wierze i ochronie życia. 

Histeria w Internecie a realia


W sieci huczy, wyje i dudni od oburzonych kobiet, nawołujących do manifestacji, opamiętania się rządzących oraz oskarżeń wobec Kościoła, który - według większości - jak zwykle się nie zna, a krzyczy najgłośniej. Czytam to wszystko i wiem mniej niż jakbym tego nie czytała. 
Odstawiłam więc na bok blogi (w szczególności te parentingowe), gdzie mamy do czynienia głównie z potokiem emocji i wzajemnego cytowania się bez odniesienia do treści samego projektu. Czytając jedynie blogi można byłoby dojść do wniosku, że sprawa już jest w toku: ustawa w sejmie, zaraz ją przegłosują i lada dzień wejdzie w życie. 

Okazuje się, że jest zgoła inaczej. Co prawda pojawiła się inicjatywa obywatelska (przedłożona 14 marca Marszałkowi Sejmu RP), która zakładałaby w swym projekcie ustawy zaostrzenie przepisów dotyczących możliwości wykonania aborcji, ale to nie tak, że lada moment za nieumyślne poronienie ulice się wyludnią, bo kobiety pójdą do więzienia. 

Premier Beata Szydło wypowiedziała się na ten temat. Dokładnie 4 kwietnia. W odpowiedzi na szalejącą burzę w Internecie: Jestem zdziwiona takim natężeniem tego tematu, ponieważ w tej chwili polski rząd nie pracuje absolutnie nad żadnymi zmianami. Co prawda osobiście popiera całkowity zakaz aborcji, ale - jak podkreśliła - to jest jej prywatne zdanie: - Każdy ma prawo do własnych opinii i w sumieniu ma prawo do rozstrzygania tak ważnych i delikatnych kwestii. 

No i ok. Czyli na razie należy emocje odstawić na bok. mamy projekt, który może być jeszcze milion razy zmieniony. Nie mówiąc już o tym, że jakoś osobiście nie widzę całego Sejmu z rączkami w górze "za". Ale: poczekamy - zobaczymy. 

Stosunek Obywatelki Matki do ciąży, do ratowania i do jej przerwania.

Sama jestem w ciąży, która miała bardzo trudne początki, mówiąc delikatnie. Nie chodzi tu o trudności z zajściem; wie, kto czytał mój inauguracyjny wpis - o tym, dlaczego zaczęłam w ogóle prowadzić tego bloga. W skrócie: miałam podejrzenie o częściowy zaśniad. Bardzo trudna sprawa do zdiagnozowania. Nie chcę to tego wracać. O tym na pewno znajdziecie w necie mnóstwo artykułów. Generalnie, jeśli diagnoza się potwierdzi, trzeba dokonać terminacji (zakończenia) ciąży i poddać kobietę chemioterapii, bo zaśniad częściowy bardzo często przeradza się w kosmówczaka, nowotwór złośliwy kosmówki. W każdym razie ja już o tym pisałam i nie chcę to tego wracać. To chyba jakiś cud, że diagnozy nie postawiono, a objawy się po prostu cofnęły bez szkody dla mnie i dziecka - jak wynika z dalszej intensywnej obserwacji ciąży. 

Napisałam o tym, ponieważ straszono mnie zakończeniem ciąży - w tej sytuacji zagrożone byłoby moje życie. Nie mogłam się ruszać z łóżka, bo ruch mógł pogorszyć sprawę. Dlatego też sama zainteresowałam się tą ustawą, czy rzeczywiście moja sytuacja byłaby jeszcze dramatyczniejsza, gdyby taka ustawa już w tym czasie funkcjonowała? Aby zdiagnozować do końca zaśniad wymagane jest zrobienie biopsji kosmówki, w innych sytuacjach - amniopunkcji, a to nic innego jak inwazyjne formy diagnostyki prenatalnej. W Internecie szum, że ustawa będzie tego zabraniać. Poniżej bliżej przypatrzę się ustawie i zobaczymy...

Mój stosunek do ciąży?
Fajnie, jak jest fajnie. Jak można na pytanie: "Co u ciebie?" odpowiedzieć: "W porządku, wszystko gra." Kiedy ciąża rozwija się prawidłowo, kiedy można się nią ucieszyć i spokojnie narzekać na nudności czy zgagę, kiedy można się pośmiać z zachcianek i zabawnego chodu kaczki. Tak miałam przy Bulince: ciąża z tych klasycznych, ale ogólnie czułam się dobrze i byłam aktywna. Ta ciąża to 180* tamtej: stacjonarna, bolesna, depresyjna (większość czasu jej trwania - w niepewności) i ogólnie trudna. Wtedy zaczęłam widzieć szerzej: nagle tyle kobiet w ciąży wokół mnie borykało się z jakimiś trudnościami, podejrzeniami, diagnozami; tyle osób wokół mnie przechodziło trudno okres po utracie dziecka (poronieniu)... Wtedy do mnie dotarło, że nic nie jest oczywiste... że zdrowa ciąża to dar, to prawdziwy cud i ... jak tu go nie bronić za wszelką cenę?! Chyba, że mówimy tu o cenie jaką jest życie matki. Umówmy się: bez ratowania matki, nie uratujemy dziecka (chyba, że mówimy o sytuacji, w której może ocaleć jedno z dwojga). Ale co w sytuacji, kiedy ciąża nie rozwija się dobrze? Jeśli było wynikiem gwałtu? 

Nie mówimy tutaj o tym, że rodzice nie planowali dziecka; że kobieta nie dojrzała do bycia matką; że ojciec biologiczny wypiął się na kobietę po tym, jak mu powiedziała, że jest w ciąży; że dziecko przeszkodziłoby w karierze itd. 

Czyli jeśli jakaś młoda siksa decyduje się wskoczyć do łóżka z nieodpowiednim facetem, może starszym (który ją traktuje jako przygodę, bo przecież nie ułoży sobie z nią życia, kiedy ma już jedno ułożone), a może zbyt młodym, który pokaże jej język i sobie pójdzie (bo przecież niczego jej nie obiecywał, oprócz wspaniałych zmysłowych wrażeń) to może powiedzieć, że świat się jej wali i sprawić sobie zabieg?
Czy jeśli para nie zakłada, że będzie miała dzieci z jakiegoś powodu, ma prawo stwierdzić, że należy się im możliwość decyzji o przerwaniu ciąży? 
Albo para już ma tyle dzieci, ile chce. Nie stać ich na utrzymanie kolejnego. Czy kobieta ma prawo "pozbyć się" niechcianej ciąży?
Jak dla mnie nie. Bo - czy ktoś z Was żałuje, że rodzice dali mu życie? 

Umówmy się: jeśli ktoś decyduje się na seks i nie robi nic, by się zabezpieczyć (lub robi to nieudolnie), to już podjął decyzję i powinien liczyć się z konsekwencjami. Bo moment: czy nie jest jasne, że za seksem stoi ciąża? Mam nadzieję, że jest. Jeśli wiesz, że nie możesz sobie pozwolić na ciążę, to nie uprawiaj seksu, albo uprawiaj i licz się z konsekwencjami lub po prostu naucz się zabezpieczać. To proste.

Czy mam prawo mówić, że jeśli moja macica, to moja własność, to również rozwijające się w niej życie będzie również należeć do mnie? Możecie się ze mną nie zgodzić, ale osobiście uważam, że to całkowicie odrębne życie od samego początku, od poczęcia. Zależne od organizmu matki, to prawda, ale nie jest już moim życiem. Jest całkowicie nową istotą, odrębną - nie jest częścią organizmu matki, więc matka nie powinna decydować o tym, czy ten mały ktoś ma prawo żyć, czy nie ma tego prawa. Według mnie: zawsze ma. Podsumowując: absolutnie jestem przeciwna aborcji. Ktoś powie: no dobra, ale przecież są sytuacje ekstremalne, jak zagrożenie życia lub zdrowia matki, poważne nieprawidłowości rozwojowe płodu (jak wskazują na to badania) czy ciąża w wyniku gwałtu. Ostatecznie nie zostałam postawiona w sytuacji, w której w obliczu zagrożenia życia, będę musiała podjąć decyzję o terminacji ciąży... Nie wiem, co to za dylemat. Nie znam uczucia, które towarzyszy kobietom w pozostałych przypadkach... Wiem jednak, że te trzy przypadki, które dotychczas były akceptowane w polskim prawie wciąż powinny być. Kobieta powinna mieć wybór. Może podjąć decyzję o urodzeniu, ale nikt nie powinien jej zmuszać do schodzenia w mrok podziemia aborcyjnego, bo legalnie nie można tego zrobić? Czy nie wystarczy jej już stresu, cierpienia i bólu, jakiego doświadcza na tym etapie? Jeśli ktoś tego nie doświadczył może mieć problemy z wyobrażeniem sobie tego, co ta kobieta czuje i zapewne większość sądzi, że ot tak, lekko jej się o tym myśli, a cała sprawa spłynie po niej jak po kaczce. Otóż szczerze wątpię. 

Generalnie bardzo dobrze mój stosunek do sprawy oddaje poniższy obrazek. Poza wyjątkami, o których napisałam.




Jak ugryźć projekt ustawy? Czyli interpretacja.

 

Nie jestem prawnikiem. Dlatego to jest moja interpretacja. Tutaj, Przepisowa Mama rozbiera projekt na czynniki pierwsze (oczywiście z kobiecym komentarzem, ale jako prawnik). 
  
Sam projekt ustawy można przeczytać na stronie Fundacja Pro -prawo do życia. 
I teraz to, co ja z tego projektu rozumiem albo nie rozumiem (moje wątpliwości).

1. Artykuł nr 1.

 "Art. 1. Każdy człowiek ma przyrodzone prawo do życia od chwili poczęcia, to jest połączenia się żeńskiej  i męskiej  komórki  rozrodczej. Życie  i zdrowie  dziecka  od jego  poczęcia  pozostają  pod ochroną prawa.” 
Tak, mam wątpliwości, jaki moment dokładnie stoi za "połączeniem się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej". Nie jestem ginekologiem (w ogóle lekarzem nie jestem), więc wierzę autorytetowi w tym zakresie, prof. Dębskiemu: "Przez mniej więcej cztery doby po zapłodnieniu komórki namnażają się wyłącznie przy użyciu białek od matki (z komórki jajowej), białka ojca (z plemnika) nie są jeszcze w ogóle używane." (wypowiedź wzięta z wywiadu, który znajdziecie tu. I naprawdę polecam przeczytać) Czyli co teraz? Poczęcie to jedno, a połączenie się komórek żeńskich z męskimi to drugie. Ja osobiście jestem zdania, że życie zaczyna się od poczęcia. Ale widzę nieścisłość w tym artykule. Tyle.

2. Pewne zmiany wydają się brzmieć kosmetycznie - opieka medyczna nad kobietą w ciąży zamiast opieka prenatalna nad płodem i opieka medyczna nad kobietą w ciąży. Sądzę, że wszystko rozbija się o słowo "płód", które w pewnych środowiskach uznaje się za odrębną formę życia (formę, nie życie), której nie można utożsamiać z "człowiekiem" czy "dzieckiem". Dla mnie zawsze "człowiek" ("dziecko").

3. Artykuł nr 4.
"1. Do  programów  nauczania  szkolnego wprowadza  się wychowanie  do  życia  w rodzinie obejmujące wiedzę o zasadach odpowiedzialnego rodzicielstwa oraz wartości rodziny i ludzkiego życia od poczęcia  do  naturalnej  śmierci. Nauczanie  w  tym  zakresie  musi respektować  normy moralne  rodziców  i wrażliwość  uczniów.  Udział  w  zajęciach  wymaga  pisemnej  zgody  rodziców lub pełnoletnich uczniów.”

A co było wcześniej?

"1. Do programów nauczania szkolnego wprowadza się wiedzę o życiu seksualnym człowieka, o zasadach świadomego i odpowiedzialnego rodzicielstwa, o wartości rodziny, życia w fazie prenatalnej oraz metodach i środkach świadomej prokreacji." 

Podsumowując: nie ma nauki o tym jak świadomie myśleć o zakładaniu rodziny; o tym, żeby myśleć, kiedy idzie się z kimś do łóżka i jakie to niesie ryzyko. Nie chodzi przecież o to, by kogoś zachęcać. Chodzi o to, by wiedzieć, przez wzgląd na konsekwencje, jak się zabezpieczać. Ktoś (sądzę, że to będzie konserwatysta, starsze pokolenie) z pewnością powie, że samo uczenie może zachęcić, przyspieszyć rozpoczęcie życia seksualnego. A ja powiem tak: zawsze byłam przeciwko temu, by niewinne dziecięce duszyczki wcześnie wprowadzać w świat dorosłych. One mają na to czas! Ale od jakiegoś czasu wydaje mi się, że to jest poza nami. Naprawdę, młodzież coraz szybciej się decyduje na wejście "świadomość". I będzie uprawiać seks niezależnie od tego, czy im o tym opowiemy, czy nie. To, że tego nie zrobimy, nie powstrzyma ich. Ktoś, kto będzie chciał poczekać, poczeka i tak. Kto nie będzie chciał czekać, nie zaczeka z tym, aż ktoś mu powie coś na ten temat. Starsi się oburzą, a potem będą płakać, że wnuczka w gimnazjum i czeka na dziecko. Jeśli chcemy, by dziecko zaczekało, tak go wychowujmy, pokażmy plusy czekania i minusy niecierpliwości w tym temacie. Wychowujemy dziecko, więc mamy na niego wpływ. Jak jednak postąpi, to już inna kwestia. Ale niewiedzą czy ograniczaniem wiedzy na ten temat z pewnością nie powstrzymamy dziecko przed uprawianiem seksu. Wiedza może przynajmniej zapobiec tragedii.

A co z tym nauczaniem, biorącym pod uwagę wrażliwości dzieci i rodziców...? Bez przesady, nikt nie będzie wobec tych dzieci wulgarny! Nauczyciel, który uczy tego przedmiotu ma za sobą kurs przygotowawczy, jak to zrobić dobrze, by nie skrzywdzić psychicznie dzieciaków. W interesie wszystkich jest wychowanie zdrowego na umyśle pokolenia młodych ludzi. Chapucenie się o to w prawie jest trochę takie właśnie polskie: "Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza!"(cytat z Dnia Świra). Tak sądzę.

4.
"Art. 4a. 1. Przerwanie ciąży może być dokonane wyłącznie przez lekarza, w przypadku gdy:
1) ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej,
2) badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu,
3) zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego."

I potem całe to rozwinięcie tematu, gdzie szczegółowo potraktowane są wszystkie ustępy, dokładnie opisując detale warunkujące możliwość wykonania zabiegu aborcji. Co na to projekt?

"6) uchyla się art. 4a;
7) uchyla się art. 4b;
8) uchyla się art. 4c."

Pod art. 4b, art. 4c kryje się rozwinięcie art. 4a, który zacytowałam powyżej. W skrócie: nie będzie żadnych wyjątków. Jak to skomentować w ogóle? Nie rozumiem tego braku zrozumienia. Pomysłodawcy chyba nie wiedzą, o czym mówią. Biorą odpowiedzialność za konsekwencje? Dla nich to zapewne jakieś obce kobiety, coś odległego... A problem najprawdopodobniej abstrakcyjny.
Nie powiem, że jest on bliski mnie. Był podobnie nieuchwytny, jak dla tych, którzy nie byli nigdy w tej sytuacji. Co mnie uświadomiło? Wypowiedź profesora Dębskiego. W odpowiedzi na pytanie "W jakich sytuacjach wyraża pan zgodę na przerwanie ciąży?", przeczytamy:


Zazwyczaj są to bardzo poważne uszkodzenia płodu. [...] To są na przykład ciąże akranialne - płód nie ma kości pokrywy czaszki, z czasem dochodzi też do zaniku mózgu. Nie ma głowy, jest tylko szyja. Albo tylko nos, nie tam, gdzie powinien, bo wszystko jest źle. [...] Takie dziecko, jeśli przeżyje poród, zazwyczaj umiera w pierwszej lub drugiej dobie po porodzie, bardzo rzadko w piątej-szóstej.

[...] Pojechałem z komputerem do Sejmu, gdy chciano zaostrzyć ustawę antyaborcyjną. Po obejrzeniu zdjęć tych płodów część posłów przestała nalegać na zradykalizowanie ustawy. Wielu ludzi po prostu nie wie, co to znaczy głębokie uszkodzenie płodu. Przecież na ścianach w szpitalach położniczych wszędzie wiszą obrazki różowiutkich bobasów w pastelowych ramkach. A tu nie o tym mówimy, w ogóle nie o tym.

To tylko fragment. Jeszcze raz podaję link do wywiadu. Mnie otworzył oczy a jednocześnie nie wzbudził uczuć w stylu: "no, pewnie - typowy ginekolog".

5. Artykuł 2.

Tutaj się dzieje dużo. Jak kwestia kar za celowe bądź niecelowe działanie, w wyniku którego dojdzie do poronienia. Przeczytałam te artykuły i jakoś nie widzę tutaj zakazu inwazyjnych badań (nie ma mowy o zakazie leczenia niosącego ryzyko). Jeśli próbujemy leczyć, robimy wszystko, by wyleczyć i o to chodzi. Nikt nie zostanie ukarany. Wiem, to się wydaje dość absurdalne: lekarz nie pójdzie do więzienia, jeśli dziecko/kobieta umrze podczas/ w wyniku leczenia - łaskawcy. Ale jakby się nad tym zastanowić... Czy nie wydaje się wam prawdopodobne, że jeśli w wyniku inwazyjnego badania kobieta poroni, to oskarży lekarza, który zaproponował taką formę diagnozy? Ja już byłam na etapie podpisania zgody na takie badanie. I oczywiście nie sądziłabym się. Ale czy nie znamy przypadków bardziej absurdalnych (w różnych dziedzinach życia) sądzenia się ludzi?! Właśnie...

Projektowi zarzuca się też, że na pierwszym miejscu jest dziecko, a później matka. I jeszcze raz: gdzie to jest napisane? Czy coś przeoczyłam? A może nie umiem czytać ze zrozumieniem? Ja nie doczytałam się takiego zapisu. Już nie wspominam o tym, że to bez sensu: jak ma przeżyć dziecko, jeśli matka nie przeżyje? Nie mówimy tu o sytuacji ratowania jednego z dwóch tuż przed porodem lub w jego trakcie. To inna para kaloszy. Ale dziecko do 37. tygodnia jest zależne od matki, więc jeśli w projekt wejdzie w fazę prac sejmowych (o ile!) nie wyobrażam sobie, by zapis stwierdzający wyższość dziecka nad matką mógł się tam pojawić.



No i oczywiście cały czas mówimy o projekcie, nad którym jeszcze nikt nie pracuje, dlatego proponuję zdjąć te majtki z głów i jeśli będzie trzeba, jeśli projekt trafi do posłów, by nad nim pracowali, wtedy będzie można protestować. Chociaż trochę nie wierzę, by zdjęto te wyjątki z ustawy. Czyż już i tak nie jest trudno o ich wykonanie?


No dobrze, to teraz możecie wieszać na mnie psy :)


środa, 6 kwietnia 2016

Mity dotyczące porodu



Ponieważ na 10 kwietnia przypada termin mojego porodu, oznacza to, że rodzić mogę już naprawdę w każdej chwili. Co prawda ostatnie badanie lekarskie wskazywałoby, że mam jeszcze chwilę czasu a dziecku na razie cały czas wygodnie w brzuchu (nie przeszkadza mu to jednak rozpychać się w nim na wszystkie strony, niejednokrotnie bardzo boleśnie)... Wiemy jednak, że pod koniec ciąży wszystko może się zdarzyć. 


11 mitów dotyczących porodu



Mit 1. Wody odejdą jednym wielkim pluskiem, tworząc kałużę. 

 

Niestety wody płodowe nie odchodzą tak spektakularnie, jak się tego spodziewamy (i jak to obserwujemy na filmach). Prędzej będzie to wyglądać, jakbyś się posikała: nie dasz rady tego ukryć, ale nie ma ich aż tyle, by zalać cię po kostki. 

Mnie się to przydarzyło w  nocy. Poczułam takie "pyknięcie" i już wiedziałam, że muszę lecieć do toalety. Wszystko na automacie, jakbym wiedziała jak postąpić, chociaż nie wiedziałam. 

Mit 2. Kiedy wody odejdą, leć do szpitala na złamanie karku.

 

Absolutnie nie musisz. Odejście wód nie świadczy o tym, że za moment przyjdą skurcze. Mogą, ale nie muszą. Póki nic się nie dzieje, położne twierdzą, że można kilka godzin przeczekać w wannie (pamiętaj jednak o zachowaniu ciągłej higieny - dziecko już nie jest chronione przed infekcjami). A to dlatego, że wody bardzo, bardzo rzadko wyleją się "do sucha". Najczęściej odchodzi ich część, ponieważ główka przytyka kanał rodny, zapobiegając całkowitemu wylaniu się wód. Ale wystarczy twój gwałtowny ruch czy dziecka i znów następuje ich wypłynięcie - jakby całkowicie niekontrolowane popuszczanie moczu w większej ilości. Coś okropnego. A w szpitalu nie mogą ci podać niczego przed upłynięciem 12 h, bo mają obowiązek czekać, aż organizm sam sobie przypomni, że pozbył się wód i chyba pora na rodzenie. Jeśli jednak akcja porodowa się nie zacznie, po tym czasie podają kroplówkę z oksytocyną (hormonem, który pobudza do skurczy).

Mit 3. Twój poród będzie taki, jaki miała twoja mama.


Raczej nie. Chociaż kształt miednicy możesz odziedziczyć po niej, co może mieć wpływ na przebieg porodu, ale nie za duży. Raczej wychodzi się z założenia, że poród zależy od samej kobiety. Tak jak i przebieg ciąży. Nawet jeśli nasłuchałaś się opowieści, jak to jest, trudno orzec czy i w jakim stopniu będzie twój poród będzie przypominał ten twojej mamy.

Mit 4. Rodzenie bez lekarza to ryzyko.


Hm. Czasem lepiej, by go nie było. Z tego, co się nie raz słyszy.
Ale raczej bałabym się rodzić bez doświadczonej położnej niż bez lekarza. Oczywiście, że lekarz podejmuje strategiczne decyzje podczas porodu, ale położna jest z tobą cały czas, widzi jak rozwijała się cała akcja porodowa. A wcześniej przeglądała twoje wyniki. Ona informuje lekarza jaka jest sytuacja i tak naprawdę to ona odbiera poród, daje wskazówki jak oddychać, co robić. Lekarz niejednokrotnie nie odezwie się ani słowem - jest po prostu obserwatorem.

Mit 5. Drugi poród będzie łatwiejszy i szybszy.


Byłoby fajnie. Niestety nie ma żadnych badań, które by to potwierdzały. W moim otoczeniu wiele kobiet rzeczywiście drugi poród miało - ogólnie rzecz biorąc - lepszy od pierwszego. Jedno jest pewne: są małe szanse, że będzie taki sam, jak pierwszy. Tak jak każda ciąża jest inna, tak i poród także. Wiele do powiedzenia w tym temacie ma kondycja ciężarnej (jej wiek) i samego dziecka (także jak długa była przerwa pomiędzy porodami), a także wiele innych czynników. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że będzie szybszy.

Mit 6. Od razu poczujesz bliską więź z dzieckiem.


Niekoniecznie. Może się okazać, że będziesz tak zmęczona, a hormony zaczną buzować na nowo i bardzo gwałtownie, że nie będziesz zachwycona dzieckiem ani z nim związana. Mimo, że przecież nosiłaś go 9 miesięcy pod sercem, mówiłaś czule do niego i byłaś przekonana, że od razu po porodzie się w nim zakochasz. Wiele czynności będziesz wykonywać z obowiązku i złapiesz baby blues. To minie. Ale trzeba się mieć na baczności i obserwować, czy stan się nie przedłuża. Depresja poporodowa może się okazać niebezpieczna.

Mit 7. Poród to pojedyncze wydarzenie.


A guzik. To proces. I to złożony, na którego składa się kilka etapów. To, że czasem jest bardzo szybki, nie znaczy, że jakiś etap został pominięty. Czasem jest tak, że etapy będą się wlekły niemiłosiernie przez kilkanaście godzin. Ale czasem kobieta nawet nie wie, że jakiś etap porodu się rozpoczął i w szpitalu ląduje w zasadzie na finiszu, w ostatnim wręcz momencie. Wynika to z tego, że nie zawsze wiadomo, iż poród się rozpoczął. To, jak się zacznie i jak przebiegnie poród zawsze zależy od wielu czynników. Raczej rzadko zdarza się to, co na filmach - kobieta wstaje i zdecydowanym tonem mówi do męża: "Już czas!".

Mit 8. Poród zawsze jest bardzo bolesny.


Nie. To znaczy może być naprawdę przykry i przej*** bolesny. Ale też wcale nie musi. Są kobiety, które twierdzą, że wolą rodzić niż chodzić do dentysty. I ja im wierzę. Oczywiście, że lepiej nastawić się na wysiłek, bo taka wersja jest bardziej prawdopodobna. I zmniejsza ryzyko traumy. Wiele kobiet mi znanych twierdziło, że poród to kolejne zadanie, tylko trudniejsze. I jakoś umykało im myślenie o bólu. Mówiły: "Wolę o tym nie myśleć". I wszystko fajnie, tylko ból je po prostu zaskoczył. I długo nie mogły myśleć o kolejnym dziecku, tłumacząc tym właśnie, że nie spodziewały się takiego bólu. Ale czasami właśnie brak bólu może nas zaskoczyć i zdążenie do szpitala może się okazać wyzwaniem.

Mit 9. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że urodzisz po terminie niż przed nim.


Szanse są 50/50. Lekarz wyznacza termin na podstawie matematycznego wyliczenia zwanego regułą Neagelego, która zakłada, że ciąża trwa 280 dni (odliczając od pierwszego dnia ostatniej miesiączki), 40 tygodni, czyli 10 miesięcy księżycowych. I wszystko by się zgadzało, gdyby każda kobieta miała superregularne cykle trwające 28 dni z owulacją dokładnie w dniu 14. Skoro jednak takie sytuacje zdarzają się rzadko, tak samo rzadko mamy do czynienia z rodzeniem w terminie (5%). Wzór wygląda tak: termin = pierwszy dzień ostatniej miesiączki + 7dni – 3 miesiące + 1 rok. To oznacza, że urodzenie nawet 2 tygodnie przed wyznaczonym terminem (lub po) to rodzenie w terminie. Jednak istnieje przekonanie, że póki nie nadszedł Ten Dzień, możesz być w miarę spokojna, jeździć na zakupy, zajmować się domem... Wszyscy i tak stwierdzą: "A, no jeszcze masz te kilka dni do terminu". Jednak już każdy dzień po musi się wiązać z siedzeniem na tyłku w domu. I pomyśleć, że wszyscy doskonale wiedzą, że przecież termin to naprawdę "z grubsza" określenie czasu porodu.


Mit 10. Poród naturalny nie jest możliwy po cesarskim cięciu.


Według badań w ponad 50% przypadków poród naturalny jest możliwy, mimo iż za pierwszym razem miałaś cc. Mit obalony. Ale to nie tak, że zawsze i wszędzie. Jest wiele czynników, które mogą wykluczyć cię z takiej możliwości. A na pewno wskażą, czy jesteś w grupie ryzyka pojawienia się komplikacji podczas porodu lub gdzie po prostu taki poród nie jest wskazany.
Pod uwagę należy wziąć:
- Przyczyna, dla której było wykonane cesarskie cięcie. Przyczyny zdrowotne mogą uniemożliwić ci poród naturalny za drugim razem.
- Choroba matki czy przeciwwskazania, które pojawiły się przed tym porodem i nie miały nic wspólnego z poprzednim (problemy z kręgosłupem, wzrokiem itp.). 
- Nadwaga. Duża masa ciała zmniejsza szanse.
- Wielkość i położenie dziecka. Dziecko nie powinno być za duże i położone główkowo.
- Ciąża mnoga. Generalnie nie jest to przeciwwskazanie do cc. Co innego, jeśli spodziewasz się bliźniąt, mając już za sobą cesarkę.
- Twój wiek. Po 40-tce możesz mieć komplikacje, jeśli uprzesz się rodzić naturalnie po cc.
- Czas pomiędzy jednym a drugim porodem. Ten powinien mieścić się w granicach 18-25 miesięcy.

I oczywiście do takiego porodu trzeba się przygotować, wszystko omówić z lekarzem i położną.

Mit 11. Domowymi sposobami można wywołać poród.


Jakie "domowe sposoby" mam na myśli? Jedzenie ostrych potraw, gwałtowna jazda samochodem po wertepach, wzmożony wysiłek, np. mycie podłóg czy okien. Wszystko to może sprawić, że będzie cię boleć brzuch, kręgosłup, będziesz się po prostu źle czuć. Po jedzeniu ostrych dań będziesz się mordować ze zgagą, a jazda samochodem wywoła nudności, o których być może zdążyłaś już zapomnieć. Ale na pewno nie wywoła to porodu, ponieważ nie sprawi, by organizm zaczął wydzielać oksytocynę, bez której poród nie może się zacząć. Wydaje się więc, że tezy nie uda się udowodnić.

Wyjątek: Tak, istnieje odstępstwo. Namiętna noc może przyczynić się do zapoczątkowania akcji porodowej, a to dlatego, że może zapoczątkować wydzielanie oksytocyny. Masaż sutków (jeśli poród wolno się rozkręca, położne czy lekarze sugerują masaż) i skurcze macice, które pojawiają się w wyniku orgazmu mogą się na tym etapie przeobrazić w skurcze porodowe. Ale nie muszą, nawet jeśli będziecie się kochać co noc. Nie można sobie jednak pomóc w ten sposób, jeśli odeszły ci już wody / odszedł czop śluzowy, a skurcze się nie pojawiają. W takim wypadku dziecko już nie jest chronione przed bakteriami i infekcjami, więc mogłoby już dojść do zakażenia.



 

A czy Wy znacie jeszcze jakieś przesądy czy mity dotyczące porodu?



poniedziałek, 4 kwietnia 2016

nr 28, 04 kwietnia - Kwestia Alergii




4 kwietnia 2016 r.,
Poniedziałek


Ciąża: 40 tydzień, 0 dzień
Waga: 69,5 kg
Pogoda: Cudownie wiosenno-letnia. Chociaż chyba należałoby powiedzieć, że lato się nam pcha za wcześnie. Wolałabym spokojną przemianę wiosny w lato. Nie ma się nawet kiedy ucieszyć tą wiosną, bo od razu nas lato atakuje. Niech będzie to 15*C, ładne słońce i radość z tych wiosennych, nieśmiałych kwiatów i pączków na drzewach. W końcu to kwiecień, nie czerwiec. Aczkolwiek nie chcę narzekać, że mamy słońce. Słońce zawsze i wszędzie :)



12:17


Od weekendu jesteśmy u moich rodziców. Już wszyscy chuchają i dmuchają na mnie, bojąc się nawet mnie dotknąć (te ostrożne poklepywania po ramieniu...).
Już od dwóch dnia słyszę tylko: 
- Nie, nie wstawaj...!
- Nie, nie wysilaj się...!
- Chyba nie powinnaś...
- Odpoczywaj!
- Może się położysz...?

To nie tak, że do wszystkiego się rwę, jakbym brzucha wielkości piłki nie miała. Ubieranie butów to dla mnie prawdziwe wyzwanie i wówczas żałuję, że nie mam rąk jak antenki do radyjek, które w razie potrzeby można wyciągnąć, wydłużając je. Niestety, tylko się morduję, posapując jak zmęczony zwierz. I samo ubranie butów czy wcześniej skarpetek (o rajtkach nawet nie wspominam) sprawia, że na starcie jestem padnięta.

Dobrze, że mała H. jest takim dzielniakiem. Jest bardzo grzeczna i nie jujczy, że chce do domu. Fajnie zasypia i śpi. Przesypia całą noc. To nie należy do częstych doświadczeń. A to kaszel, a to katar, a to jedno i drugie, a to zły sen, a to upadek z łóżka i już problem gotowy. Okazało się, że nasze zmagania z nocnym kaszlem wynikały z alergii. Mała będzie miała ją po mnie. No cóż, można z tym żyć. I tak wydaje mi się, że mam szczęście, iż to tylko alergia wziewna, a nie pokarmowa, z którą naprawdę trudno się walczy. 

Niby wiemy, że alergia nie jest wymysłem, jak jeszcze 30 lat temu sądzono. Z drugiej strony jest to jedna z tych nowoczesnych dolegliwości, zwanych chorobami cywilizacyjnymi. Mało kto nie cierpi na jakiś rodzaj alergii. Dlatego przemysł oczywiście wychodzi naprzeciw alergikom, unowocześniając medykamenty, które praktycznie nie mają wad. W dzisiejszym świecie w jedzeniu mamy mnóstwo chemii i dodatków, na które można być uczulonym czy uczulić się... I znów: mnóstwo reklam jedzenia, które pozbawione jest alergenów czy składników alergennych (gluten free, bez konserwantów, bez fosforanów i inne tego typu). I tak, jeśli jesteśmy uczuleni, musimy je kupować, bo inne zawierają "śladowe ilości" różnych alergennych składników. Czasami trudno sobie wyobrazić, że w zwykłym makaronie będą wspomniane "śladowe ilości" orzechów czy soi. Ale producent ostrzega, więc jest rozgrzeszony. W ten sposób człowiek kupuje dwa razy droższe produkty tylko dlatego, że nie mają w składzie soi czy laktozy, której normalnie też nie powinny mieć. Absurd. Ale tak się to kręci. 

Stąd stwierdzenie, że mam szczęście z tymi alergiami wziewnymi. Wystarczy raz na dobę łyknąć małą tabletkę (ja) czy wziąć łyżkę syropu (Buńka) i życie od razu robi się przyjemniejsze, a spacery po lesie czy parku zwyczajnie możliwe bez ciągłego wycierania nosa i oczu. Trzeba jeszcze pamiętać, by często prać pościel (nie tylko poszewki) i pluszaki dzieciom. A potem wysuszyć na słońcu jak jest to możliwe. Ostatnio dowiedziałam się, że nie wszystkie roztocza zginą podczas prania (nawet w wysokiej temperaturze). Pościel trzeba także mrozić - 2-3 dni. Chociaż trzeba obserwować dziecko, bo może uczulenie dotyczy tylko tego dziadostwa, które ginie w pralce. A życie zbyt sterylne bez potrzeby, może nas zgubić... i doprowadzić do innej choroby: tzw. choroby czystych rąk. A to nas prowadzi do osłabienia odporności na szczeblu najniższym - zarówno my jak i dzieci będziemy zapadać na każdą możliwą chorobę, której wirusy czy bakterie będą w naszym otoczeniu. Z dwojga złego wolę alergię.


13:04

Apetyt mnie opuszcza. Błyskawicznie jestem najedzona, wciąż towarzyszy mi uczucie pełności (może z powodu takiego dużego brzucha? ;p). Chociaż czytałam, że wynika to z braku możliwości rozciągnięcia się żołądka (dziecko to uniemożliwia). A ponieważ wciąż jest mały, mało się w nim może zmieścić i szybko człek czuje się pełny. 

Mimo tego mam wrażenie, że puchnę. Nie, nie jest tak gorąco. Nogi czy kostki nie puchną. Po prostu czuję, że w całości nabieram wody... Jeszcze nie czuję się obrzęknięta, ale chyba to kwestia czasu. 

Może, Maleństwo, powinnaś już się brać na ten świat, żeby oszczędzić swoją mamę? :-)







Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric