30 sierpnia 2016 r.
Wtorek
Mania: 4 miesiące, 2 tygodnie i 2 dni
Bu: 2 lata, 10 miesięcy i 2 tygodnie
Waga: Nawet nie wiem jaka. Chyba taka łazienkowa.
Pogoda: Skwaszona. Chłodna, bura, bez słońca i wit. D. Generalnie depresyjna i błagająca o kawę. Siekierę.
Pogoda: Skwaszona. Chłodna, bura, bez słońca i wit. D. Generalnie depresyjna i błagająca o kawę. Siekierę.
10:35
Jestem złą matką. Albo mam kryzys. Jest jeszcze przytłaczająca trzecia opcja: i jedno, i drugie. Wolę się jednak nie katować nią za szybko. I tak siedzę w wyjątkowo głębokim dole.
Mam poczucie, że dzieci mnie dobijają. Na każdym kroku. Ich zachowanie, ich potrzeba ciągłej uwagi, wiecznie te same irytujące scenariusze najtrudniejszych momentów dnia... Jestem zmęczona. I to nie tak, że dzieci są cudowne a ich głos niczym ćwierkające ptaszyny raduje mnie i dodaje energii, tymczasem mi, matce wyrodnej, przeszkadza sama ich obecność. Zawsze oczywiście jest coś, co zakwasi ciąg zdarzeń, psując cały tydzień z góry, a wtedy ja siadam i zalewam się łzami, że to ponad moje siły. Czasem rzecz jasna tak jest, ale najczęściej jednak nie ma wyjścia i po prostu muszę się pozbierać do kupy. A kiedy to zrobię, kiedy opadnie kurz, pewnego zwykłego dnia, jak ten dzisiaj, moje podświadome ja postanowi to całe ZUO odreagować.
Znacie? No to odreagowuję. I mam wrażenie, że dzieje się to praktycznie poza moim udziałem. Myślę o tym np. jak dzieci mnie ograniczyły. Jak - mimo najszczerszych chęci - nie mogę zapomnieć o straconych szansach na spełnienie kilku największych marzeń. Jak nie mogę robić tego czy tamtego, jak muszę teraz robić to czy tamto, chociaż już mam "do wyrzygania jeden krok". Jak nie potrafię pewnych rzeczy odpuścić i skupić na innych, nie potrafię oczyścić głowy, którą wciąż "zaśmiecają" jakiej zaprzeszłe sytuacje z dziećmi, jak po prostu nie potrafię pójść dalej. Dosłownie, jakbym miała kulę u nogi. Za każdym razem myślę: "Dobra, od dziś..." i tu lecą postanowienia. Pomijam te najbardziej stereotypowe z odchudzaniem i ćwiczeniami na czele. Tu chodzi o te postanowienia dotyczące powrotu do tego, co robiłam wcześniej. To jak uwięzienie w głupim przekonaniu o tymczasowości mojej sytuacji. To wbrew logice, bo przecież wiadomo, że sytuacja nie ulegnie większej zmianie. Przecież nie urodziłam dziecka po to, by na chwilę się nim "pobawić". Więcej, nie będzie lżej! Bo jak wiadomo: małe dzieci - mały problem, duże dzieci - duży problem.
Nie mogę nabrać rozpędu. Powłóczę beznadziejnie nogami, aż przykro patrzeć. To już druga kawa, organizm się chyba uodpornił - jakbym bezkofeinową piła. Głowa mi pęka. Mięśnie karku boleśnie napięte. Trudno wziąć mi głębszy oddech. Nie mogę patrzeć na potwornie brudne okna, podłogę pełną miauczących kotów czy na górę prania do prasowania. Na samą myśl chce mi się płakać.
Może to wina tego trudnego weekendu. eR. poszedł w góry nad ranem, a ja z dziewczynkami spałam u rodziców. Duchota na piętrze, zakatarzone noski, wypadający smoczek i tego typu problemy sprawiły, że spałam być może niecałe 3h. Szaleństwo. Od 5:20 obie dziewuszki na nogach. A w miarę upływu czasu sytuacja robiła się coraz trudniejsza do zniesienia. Postępujący upał i postępujące przeziębienie u obu. Szybka decyzja: Nurofen Forte. Niby coś zadziałał, ale nie przegonił przeziębienia. Dwójka maluchów praktycznie pokonała naszą dorosła trójkę. I tak dotoczyliśmy się do godziny 16:30, kiedy to zmęczony fizycznie, ale mimo wszystko szczęśliwy ojciec moich dzieci wrócił z gór. Robiłam wszystko, by się nie rozbeczeć wycieńczona i wybebeszona psychicznie.
Dzieci jujczą do dziś. Nie przeszło im. A ja już nie mam siły. Mam ochotę rzucić wszystkim. Chociaż wiem, że kiedy to wszystko rzucę, od razu przylecę zobaczyć, co z dziećmi.
A gdzie moja radość życia? Moja determinacja do dążenia do celu? Gdzie ta moja szalona dusza, która chce spełniać marzenia? Ja się pytam: gdzie?!
Dziś mam wrażenie, że została na porodówce.
Zapytajcie mnie o to jutro. Może sobie przypomnę, gdzie ją naprawdę zostawiłam.