poniedziałek, 30 stycznia 2017

Chichotnik, czyli księga śmiechu i uśmiechu - wybór wierszy

 


Każde dziecko potrzebuje książeczki, która uspokaja go przed snem, która powoduje, że zmysły powoli się wyciszają. Potrzebne są też książki-nauczycielki, książeczki aktywizujące i te, po które dziecko sięga najczęściej z niewiadomego nam powodu. Oczywiście są i takie, po które nie sięga - i zawsze nas to najbardziej dziwi. A co, kiedy dziecku z jakiegoś powodu jest szaro na sercu? Jest przeziębione, na dworze deszcz ze śniegiem i nie ma energii do niczego? Wtedy podaje się mu taką, która rozwesela.



Pewnego dnia po prostu się pojawiła. Księga śmiechu i uśmiechu. Patrzysz na okładkę i już - uśmiech po prostu się pojawia. Kolejny raz p. Elżbieta Wasiuczyńska swoim pomysłem na ilustracje podbiła moje serce. Moje i wszystkich, którzy w moim domu zetknęli się z tą książeczką.

Chichotnik wylądował na kolanach córki dopiero późnym popołudniem, kiedy wróciła z przedszkola.
- O, widzę, że to moja nowa książeczka jest! - Moja trzylatka potrafi mnie zaskoczyć, jak coś czasem powie...
- O, widzę, że zauważyłaś - odpowiedziałam z uśmiechem, podsuwając jej talerzyk z kawałkami jabłka.
- Mama, widzisz? Te panie są z papieru! Ale śmieszne! Pfff! - Wzięła jabłko i zachichotała. - Wszystko jest z papieru, no nieźle!
Aż parsknęłam niekontrolowanym śmiechem, kiedy to usłyszałam.
- Tu są właśnie takie wesołe wierszyki, żeby się pośmiać - powiedziałam. - Przeczytamy któryś?
- Ehe! - przytaknęła, chociaż nie lubię, kiedy robi to w ten sposób.
Usiadłam obok i zaczęłyśmy czytać.



Nie śmieszyły jej jeszcze wszystkie wierszyki, ale część już tak. Zdecydowanie najlepiej bawiła się przy kichającej Katarzynie. Sama przypomniałam sobie wiele wierszy, o których zapomniałam, jak np. Dziura w moście. To był jeden z moich ulubionych wierszy dzieciństwa. No, a tu sama śmietanka: Brzechwa, Chotomska, Fredro, Konopnicka czy Tuwim. Niektórych wierszyków nie znałam, muszę przyznać, ale spodobały mi się (Agnieszki Frączek czy Marcina Przewoźniaka). Zresztą uważam, że całe zestawienie ich jest bajeczne. Różni poeci mają różne poczucie humoru i każdy z nich trochę inaczej ten żart w wierszu formułuje, niemniej przez to jest jeszcze ciekawiej. Co prawda boków nie zrywałyśmy, bo dla mnie był to raczej szeroki uśmiech dzieciństwa, no a Bu do niektórych żarcików musi dorosnąć, ale zupełnie nie taki miałam zamiar.


Bu co drugi dzień przyjeżdża z przedszkola w złym humorze i widzę, że ma dość. Czuję na odległość niezjedzony podwieczorek albo drzemkę w samochodzie i wiem, że bez "czegoś specjalnego" w zanadrzu nie mamy szans przetrwać do wieczora. Książeczka spełniła się w roli popołudniowego pocieszacza i poprawiacza humoru.

Siedziałyśmy sobie więc na tej naszej czerwonej kanapie z talerzem ćwiarteczek jabłka a ja wychodziłam ze skóry, by jak najzabawniej przeczytać wierszyki. Bu chichotała i chrupała jabłko. Tylko Mania przyglądała się nam spod stołu, gdzie leżała na dywanie, gryząc duży palec u nogi.




Moja ocena: Bardzo polecam. Książeczka, jak dla mnie jest cudna! Pod względem graficznym, absolutnie oryginalna i zabawna. Pod względem doboru wierszy - trafiona w punkt. Świetnie, że do klasyki dodano nutę współczesności. To bardzo odświeża. Ciekawa czcionka. Nic, tylko czytać, bo humor dzieciom poprawi na pewno.


Tytuł: Chichotnik, czyli księga śmiechu i uśmiechu
Autor: wielu poetów, wybór: Barbara Gawryluk
Rok wydania: 2016
ISBN:
9788308054246
Oprawa: twarda
Liczba stron: 80
 
 
Recenzja została napisana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego:

_____________________________________________

czwartek, 26 stycznia 2017

Wesoły Ryjek i zima - Wojciech Widłak (Agnieszka Żelewska)



Kupiłam tę książeczkę wraz z tymi mrozami, które w telewizji nazwano "zimą stulecia". I ucieszyłam się, bo - mimo że zmusiłam pośrednio listonosza o doręczenie jej - książka okazała się strzałem w dziesiątkę. Zima, a ja i Buńka, pod kocykiem z domowym jabłkowym kisielem w dłoni, czytamy Ryjka. Obok nas na podłodze turla się Maniula i widzę, że dorwała się do okładki jednej z kartonowych książeczek, które widziały już niejedne dziąsła. eR czyta jakąś sensację. W tle jakaś muzyka świąteczna. No, bajka.




Ale zanim cała ta sielanka się odbyła...
Bu pokręciła nosem na ilustracje.
- Eee... takie lysunki to tata lobi. - Ona i to jej "l" zamiast "r".

Przyjrzałam się im uważniej i stwierdziłam, że to taki właśnie ma być styl: jakby ktoś to sam namalował tuż przed rozpoczęciem wspólnego czytania. Uznałam, że to fantastyczny pomysł. Ale Bu z tych, co bez końca przeglądają Martynkę. Styl ilustracji (zdjęcia i recenzja tutaj) jest taki realistyczny, że proste ilustracje naśladujące rękę rodzica nie robią wrażenia.

No, ok, przyjęłam do wiadomości, ale się nie poddaję:
- Wiesz, ale ta książeczka jest o zimie.
- O zimie...? - Jakoś jej ta myśl nie porwała.
- O tym, że czasami jej nie ma, kiedy jest potrzebna i trzeba jej poszukać, żeby przyniosła śnieg - zachęcam.
- Hm... - Przechyla głowę w bok i ostentacyjnie pokazuje mi, jak to się zastanawia
- Są tam też Święta i choinka...
- To ja chcę czytać - zdecydowała.



I tak się zaczęło czytanie. Bu śmiała się z rzucania śnieżkami i rzucania okiem ("Pfff...! Rzuca okiem, mama? Ale to śmieszne!") i jak to Ryjek chciał ubierać choinkę, bo w sklepach grały już piosenki świąteczne i wystawy sklepowe całe były w świątecznych nastrojach. Śmiała się jeszcze bardziej, kiedy przypomniałam jej, że ona też od dawna wypytywała mnie o choinkę.

Skończyło się tym, że na raz przeczytałyśmy całą. Nawet zaczęłyśmy od początku, lecz po chwili Bu przypomniała sobie, że ona teraz będzie malować farbami.




Oczywiście ja uwielbiam takie ilustracje. Ale to ja. Moje dziecko woli Martynkę. Nie przeskoczę tego. Grunt, że przynajmniej nie rezygnuje przez nie z czytania. Czy innym dzieciom się spodobają? To zależy, czy dziecko lubi taką naturalna grafikę ręcznego rysunku, czy woli styl... nazwijmy go... fotograficznej precyzji. Tekst jest świetny, chociaż odnosiłam wrażenie, że gry słowne tylko u Buńki budziły śmiech (no, bo jak tu rzucić okiem), bez zrozumienia. Ale może i na to przyjdzie czas.

Bo Ryjek, jeśli nie wiecie (chociaż raczej wiecie, nie mam złudzeń) jest bohaterem całego cyklu książeczek. To prosiaczek, który dzieli się z nami swoim prosiaczkowym (ale jednak dziecięcym!) sposobem myślenia. Młody czytelnik odnosi wrażenie, że czyta jego pamiętnik, w którym pokazuje swój tok myślenia skonfrontowany później z myśleniem dorosłych (poprzez zabieg z gatunku: "tata później wyjaśnił, że..."). Momentami miałam wrażenie, że autor zbliża się do Mikołajka, będąc małym, pierwszoosobowym narratorem. I robi to świetnie. Nie sposób się nie uśmiechnąć.

Nie nastawiajmy się jednak, że Ryjek to postać, która będzie miewać podobne dylematy i problemy, co dziecko. To nie ten kierunek. Te bajeczki uczą, ale nie w ten sposób. Ryjek ma swoje przygody, ale wartości, jakie dziecko (przy pomocy rodzica) z nich wyciągnie są uniwersalne. I to jest bardzo cenne.




To zdecydowanie niezwykła książeczka a przy tym bardzo mądra. Takie kilkuletnie dziecko czytając Ryjka z powodzeniem przekuje swoją porażkę w sukces. Miały być narty i śnieg? Nie było. Ale było co innego. Spostrzeganie dobra tam, gdzie ono po cichu sobie siedzi i nie dopomina się o rozgłos, jak niepowodzenia, które krzyczą rozczarowaniem ze złością. I oczywiście obrażają się na cały świat. Najlepiej jeszcze w taki sposób, by ten świat się o tym dowiedział. A w tym wszystkim jest to ciepła książeczka o tym, że może być pięknie nawet, kiedy jest niedoskonale; że może być szczęśliwie, kiedy los akurat płata nam figle i krzyżuje plany. Czu muszę dodawać, że niektórzy dorośli też powinni się czegoś od Ryjka (lub jego rodziców) nauczyć? Niektórym bardzo by się to przydało.



Przeczytałam z Buńką tę książeczkę i od razu pomyślałam, że narobiłabym pierogów.
Tylko przypomniałam sobie, że Bu nie lubi pierogów. Rozmrożone borówki zgniotłam i zjedliśmy je łyżką. Mieliśmy po nich jagodowe uśmiechy. A za oknem mróz i środek zimy, generalnie.


PS. A na końcu - niespodzianka! Przepis na pierniczki według mamy Ryjka! :)


Moja ocena: Polecam na pograniczu z bardzo polecam. Tylko przez ilustracje, które - mimo wszystko - nie były dla mnie, a dla Bu. A jej nie przypadły do gustu. To trafne określenie, bo każde dziecko ma inny gust. Wystarczy przepatrzeć zdjęcia i zdecydować, czy dziecko polubi je, czy nie. Teksty o Ryjku, z którym tak fantastycznie dziecko może się utożsamić są rewelacyjne. Dla nich warto zaryzykować.


Tytuł: Wesoły Ryjek i zima
Autor: Wojciech Widłak (ilustracje: Agnieszka Żelewska)
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788380081307
Oprawa: twarda, kartki błyszczące
Liczba stron: 48

środa, 25 stycznia 2017

Królik i Misia. Niesmaczne zwyczaje Królika. - Julian Gough, Jim Field

 

Jeśli miałabym podać najważniejszą różnicę między miłością a przyjaźnią powiedziałabym, że miłość jest zero-jedynkowa. Nie znosi odchyleń, bo jest ponad wszystko, zawsze wybacza, zawsze godzi się z losem, wszystkiemu dowierza, wszystko zniesie, wszystko przetrzyma, nigdy nie wypomina, jest współczująca i doskonała, tak generalnie. Tak jest, trudno się z tym nie zgodzić. Ale: też to widzicie? Miłość wszystko, zawsze, a co złego, to nie ona. A przyjaźń? Przyjaźń rodzi się w trudach, bólach, strachu, porażce, upokorzeniu, na dnie i w biedzie. I w samotności. I właśnie taka jest ta dziwna przyjaźń w książeczce "Królik i Misia. Niesmaczne zwyczaje Królika", autorstwa Juliana Gougha. 





W zeszłym tygodniu, kiedy Buńka była mocno zakatarzona i kaszląca, zostawiłam ją w domu. Jeszcze nawet nie było południa, ona w zasadzie dopiero co wstała, a już do mnie:
- Eee... a co będziemy lobić, bo coś mi się tu nudzi - powiedziała, jakby przeniesiono ją właśnie z najlepszego placu zabaw w najnudniejsze miejsce na ziemi. 
Zaśmiałam się.
- Nie wiem, na co masz ochotę, może chcesz poukładać puzzle lub porysować? - zaproponowałam coś, co generalnie lubi. - Nie baldzo. 
Starałam się nie wywrócić oczami.

Wtedy zadzwonił telefon od kuriera. Paczka!
- Niespodzianka! - zawyła Buńka i zaczęła wymachiwać rękami pod sufit, jakbym oznajmiła jej właśnie, że pan wręczy jej paczkę ze słodyczami.


W paczce nie było niczego do zjedzenia, tylko książeczka od Wydawnictwa Zielona Sowa, które postanowiło dodatkowo sprezentować mi mały kalendarzyk. Dla mnie - idealny.

- Poczytamy? - spytałam.
Bu kartkowała książeczkę. 
- Co to jest ta kulka, mama?
- To jest... eee... - szybko zaczęłam czytać tekst powyżej, po czym odpowiedziałam powoli - ... kupa królika.
- Kupa? - Bu zarechotała jak żabka, po czym teatralnie (ona lubi taki gesty) pokręciła głową ze zrezygnowaniem, jakby chciała powiedzieć "Co ty gadasz, mama!".
- Kupa, tak. Przeczytać ci, skąd ona się w tej książce wzięła? - zapytałam.
- No, dobra.



Wnet okazało się, że królik nie jest taki milutki, jak milutkie są króliki w innych bajkach. Zrzędzi, wymądrza się...
- Mama, a jak ktoś jest niemiły to go dzieci nie będą lubić - powiedziała smutnym głosem. Jeszcze nie idą jej te różne formy zaimków nieokreślonych: - Trzeba być miłym dla kogoś.
- Zgadzam się z tobą.
- A Misia lubi Królika? - dopytywała.
- No, ty mi powiedz - zaśmiałam się.



Misia nieoczekiwanie okazała się być uroczo naiwna, ale i zgodna, poczciwa i bezkonfliktowa. Jak to w życiu, tacy ludzie często są wykorzystywani przez tych bardziej cwanych. Królik zdecydowanie był małym cwaniakiem i do tego wymądrzał się na temat grawitacji. Misia niestety dała się mu podejść. Wnet jednak okazało się, że dobre serce i naiwne myślenie (iż są z Królikiem przyjaciółmi) uratowało nieszczęśnika przed zjedzeniem. I nagle coś drgnęło.

Wyszło na jaw, że Królik jest już mocno rozgoryczony swym króliczym życiem (eh, te jego niesmaczne zwyczaje...) i nie obraziłby się, gdyby mu ktoś zaproponował coś innego. A potem motyw przewodni - bałwan - zostaje ukończony i mamy piękny happy end, idealny dla dzieci.



Zabawna książeczka może pomóc dziecku w zrozumieniu, że życie w samotności, to życie z wyboru. Nie chodzi tu o rodzinę. Nie wiemy, czy Królik ją ma i czy ma ją Misia. Ważne, że to nie gra roli, jeśli nie pozwolimy jej grać. A znalezienie kogoś, z kim nie będziemy czuć się samotni nie jest takie trudne. Nie musi to być przyjaźń do grobowej deski. Ważne, by mieć z kim pogadać o tym, co nas boli i być dobrym słuchaczem, kiedy kogoś innego coś boli.


Dziecko w tym wieku nie potrzebuje znać szczegółów przyjaźni od kuchni: o niedotrzymanych obietnicach, o tym, że można kogoś zranić i nawieść. Zwłaszcza, że ucząc pozytywnych aspektów przyjaźni i odpowiedzialności za nią, zachęcamy dziecko do zawierania przyjaźni.

Drugi przekaz jest inny, trochę jakby podkorowy: nie oceniaj książki po okładce. Niedźwiedź wcale nie musi być groźny, chociaż jest ogromny i ma bardzo dużo siły. Tak jak Królik, który miał być przyjacielski i milusi - według Buńki, rzecz jasna - a okazał się skwarzonym, zazdrosnym mądralińskim.




Moja ocena: bardzo polecam. Podobają mi się ilustracje, chociaż gama kolorów jest raczej mocno ograniczona przez porę roku i kolor futer zwierzaków. Niestety świeża marchewka, którą prezentuje pod koniec książeczki Królik także jest szara. Hm. Tekst jest świetny. Nie za długi, nie za krótki, konkretny, a przy tym zabawny. Buńka śmiała się w kilku momentach. Dobra na zimowy wieczór.


Tytuł: Królik i Misia. Niesmaczne zwyczaje Królika. Tom 1
Autor: Julian Gough (tekst), Jim Field (ilustracje)
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788380731806
Oprawa: twarda, kartki matowe, przyjemne w dotyku
Liczba stron: 112
Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa Zielona Sowa:
___________________________________________

wtorek, 24 stycznia 2017

Czy babcia to wciąż ta sama instytucja, co kiedyś?

... a może teraz to już tylko na nie narzekamy...?



Nie wiem, czy tym pytaniem nie wbiłam kija w mrowisko. Przecież wszyscy kochają swoje babcie. Powinnam raczej napisać, że problem mają córki i synowe. Bo, jak się okazuje, chyba na każdym już blogu o tematyce rodzicielskiej poruszono kwestię babci, która się wtrąca, która źle doradza, bo „przecież ona wie”; babci, która sprzeciwia się decyzjom rodziców i rozpieszcza wnuki...




O co chodzi z tą nagonką na starsze (chociaż i to podlega dyskusji) panie, które przecież chcą dobrze. Temu nikt nie przeczy. Ale niestety intencje, jak dobrze wiemy, nie rekompensują krzywdy. Oto 10 zarzutów, które padają też pod adresem cioć i pań z przystanków spotkanych przypadkowo - często są to czyjeś babcie. Dziadków czy wujków raczej się nie oskarża – mężczyźni rzadko kiedy mają poczucie, że muszą się wtrącić w czyjeś życie, bo inaczej będą mieli je na sumieniu.


Zarzut nr 1: Babcia wie najlepiej, bo to „się zawsze sprawdzało”.



Babcia jeszcze przed narodzeniem wnuka czy wnuczki wie, co dla niej bądź dla niego będzie najlepsze. Bo jak czapeczka po kąpieli sprawdzała się 30 lat temu, to jak ma się teraz nie sprawdzić.
A jak płacze, to trudno, trzeba przetrzymać, to się dziecku odechce. A jak karmisz naturalnie, to nawet nie patrz w stronę jajek czy pomidorów.

Otóż świat idzie do przodu i pod wieloma względami należy się z tego cieszyć. Dzięki temu wiemy, że pewne zabiegi to tylko niepotrzebny zachód i zawracanie głowy. Jednak niektóre z nich mogą naprawdę zaszkodzić. Mało która babcia wie, że konsekwencje pewnych praktyk można zobaczyć dopiero po latach. Któraż z tych babć później uwierzy, że to właśnie pokłosie tego, co robiła?


Zarzut nr 2: Babcia zawsze wie, czy dziecku jest zimno czy ciepło.



To już klasyka. Wszędzie – a przede wszystkim na blogach rodzicielskich – przeczytamy, że babcie (ale też ciocie i obce starsze panie) wiedzą zawsze, czy dziecko jest wystarczająco ciepło ubrane, czy przypadkiem nie potrzebuje dodatkowego sweterka, czy czapki. Niech cię ręka boska broni pokazywać się u babci z dzieckiem, które ma „goło pod szyją”.

Czasami wystarczy raz powiedzieć babci, że zimne rączki nie są wyznacznikiem tego, czy dziecku w tym momencie jest zimno. Chyba, że po spacerze w chłodny dzień, będą bardzo zmarznięte. A to, czy dziecko ciepło czy zimno sprawdzamy na karku. Czasami wystarczy raz. Chociaż rzadko się to zdarza.


Zarzut nr 3: Babcia rozpieszcza wnuki. 



Oczywiście nie tak, jak nas nasze babcie rozpieszczały. Współczesna babcia zawsze robi to gorzej niż nasza, z naszego dzieciństwa. Bo poczęstuje cukierkiem czy ciastem dopiero co wyjętym z piekarnika. Bo pozwoli dłużej spać albo oglądać telewizję. Nie ściga do roboty czy nauki. No i czasem włoży do kieszeni drobne „na cukierki”. Czyli zupełnie nie przypomina naszych babć, prawda?

A teraz na poważnie: nie przesadzajmy. Babcie są od rozpieszczania i kropka. Pozwólmy im na to. One ugotują to, na co wnuk ma ochotę i będą całe tylko dla niego: rzucą wszystko – cokolwiek mogłyby rzucić – i zajmą się dzieckiem. Jeśli jednak są sfery, w których twoje dziecko nie może być rozpieszczane (np. jest na coś uczulone, albo nie może wieczorem oglądać bajek, bo ma intensywne sny, które nie pozwalają się mu wyspać), powiedz o tym wprost. I to bardzo kategorycznie. Dla porównania powiedz, że może mu dać więcej tego ciasta i nie musi iść tak wcześnie spać. Dzięki temu babcia zrozumie, że pewne zasady, których nie wolno łamać ustalone są dla dobra dziecka, ale także i otoczenia.


Zarzut nr 4: Babcia nie rozumie alergii.


Nie. Według babć alergia to wymysł wielkich koncernów farmaceutycznych, które tworząc potrzebę, od razu mają na nią gotowy lek. Bo kiedyś nie było alergii. Tak, jak i dysleksji. Wszyscy jesteśmy hipochondrykami. Według babci.

Tymczasem powietrze było inne, jedzenie było inne. Wszystko w zasadzie było inne, to i pewnych chorób czy dolegliwości nie było. Były inne, na które kiedyś nie było leków, a teraz są. Ale o tym, to babcia zdążyła zapomnieć. I to nas bardzo denerwuje, bo często babcia ignoruje zalecenia eliminacji składników, na które dziecko jest uczulone, bo „przecież to była tylko kapka mleka w tych naleśnikach”. 


Zarzut nr 5: Babcia zawsze ma swoje (szarlatańskie) metody (wprost ze średniowiecza).


Oczywiście wiadomo, że na przeziębienie mleko z czosnkiem i miodem działa. Syrop z cebuli też. Ale jednak babcie często wiedzą swoje i w kwestiach takich jak mocny kaszel z lekko poniesioną temperaturą dla niektórych z nich antybiotyk jets absolutną koniecznością. Temperaturę 37, 5  należy niezwłocznie zbić. I niech dziecku będzie cieplutko, niech nie wychodzi na zewnątrz, kiedy jest leciutko podziębione.

A my tylko przewracamy oczami: Jak to antybiotyk? Jak to zbijać 37, 5? Jak to ciepełko i zero powietrza? Bo my, mamy, wiemy już, że na szczęście antybiotyku nie trzeba zawsze, że 37, 5 to konieczna temperatura, by organizm pozbył się infekcji, a nawet przy przeziębieniu należy wyjść na chwilę z dzieckiem i wietrzyć w domu. O utrzymaniu maksymalnie 20*C nie wspominając.


Zarzut nr 6: Babcia zawsze zrobi coś „nie w porę”.


Typowa sytuacja: babcia przychodzi w odwiedziny w porze kolacji i wręcza dziecku czekoladę. Albo lepiej: jajko niespodziankę. I pozamiatane. Dziecko nie zje kolacji ani teraz, ani później jeśli wtrąbi to jajo. A babcia puści oko i powie: „Ten jeden raz mu nie zaszkodzi”. Już my potem wiemy jak wygląda ten jeden raz...


Zarzut nr 7: Babcia i jej „ … ale zrobisz jak uważasz”.


Babcie lubią coś doradzić czy zasugerować, ale jeśli widzą opór i zdecydowany sprzeciw, wycofują się i – oczywiście – nie są obrażone. Po prostu my, wyrodne matki, nie doceniamy woli korzystania z bogactwa babcinego doświadczenia. Skąd my to znamy: „Ja bym zrobiła to i to. Ale oczywiście zrobisz jak uważasz”. A jak zrobisz jak uważasz, to – nie oszukujmy się – zostanie nam to wypomniane.



Zarzut nr 8: Babcia robi wszystko w dobrej wierze.


No, bo przecież kto by chciał krzywdy dziecka, prawda? Ona w dobrej wierze wkłada dziecku  rękawiczki, kiedy na dworze jest 16*C i lekką (no przecież!) czapeczkę, chociaż sama wybiera się  w krótkim rękawku, a dziecko nie ma chorych uszu. Bo naprawdę miała dobre intencje. I to jest najgorsze. Prościej byłoby krzyknąć ze złością, że pozwoliła jeszcze dziecku oglądać bajki przez kolejne pół godziny. Ale jak to zrobić, kiedy słyszymy: „ona mnie tak ślicznie prosiła i była grzeczna, więc w nagrodę jej pozwoliłam”. 


Zarzut nr 9: Babcia na wszelkie decyzje rodziców reaguje: „Ale przesadzacie!”


  
Rodzice życzą sobie, by dziecko pół godziny przed spaniem wyciszyło się przy książeczce, puzzlach czy spokojnym rysowaniu, bo wtedy lepiej zasypia. Oczywiście, że według babci, „to są jakieś cyrki”. A co, jeśli po 18 dziecko nie je słodyczy? Wtedy babcia dołoży do tego przewracanie oczami. Niechby usłyszała, że dziecko nie pija herbaty czarnej, tylko te owocowe, bo teina mu nie jest potrzebna – z pewnością powie, że „no, doprawdy przesadzacie!”


Zarzut nr 10: Babcia potrafi się wtrącić w życie nieswoich wnuków.



Babcie często, chociaż rodzice nie są tego świadomi, stają się czasem tymi starszymi paniami z przystanków, które chętnie udzielają darmowych porad młodym mamom. Albo głośno komentują – niby w rozmowie z koleżanką – zachowanie, ubiór czy fryzurę mamy, czy jej dziecko, które to albo jest za cienko ubrane, albo nie ma czapki, albo zakatarzone wyciągane jest na zewnątrz przez egoistkę matkę, której nie stać na poświęcenie jednego dnia i przesiedzenie go w domu z dzieckiem. I tak dalej.




Tak, współczesne mamy sporo zarzucają swoim mamom, babciom ich dzieci. Po części mają rację, a po części … czasem przesadzają. Babcie to inne pokolenie, które żyło w innych czasach, kiedy obowiązywały inne standardy. Czasem nie zdają sobie z tego sprawy, bo nie chcą przyznać, że mają już tyle lat, iż świat mógł się zmienić. A świat zmienia się coraz szybciej. Sami rodzice niejednokrotnie przyznają, że przy pierwszym dziecku, dwa lata wstecz, były inne standardy dotyczące żywienie, a teraz są znów inne. Z tym trzeba się pogodzić. A jeśli szczera rozmowa z babcią na ten temat nie pomoże, trzeba będzie się z tym jakoś pogodzić, minimalizując szkody.
Bo... czy to pierwszy raz z życiu rodzica?


poniedziałek, 23 stycznia 2017

"Uczucia, co to takiego?" - Serge Bloch i Oscar Brenifier





Ostatnio doszłam do wniosku - chociaż zapewne nie odkryłam Ameryki - że dzieci to mali filozofowie. A jak wiemy, filozof to ktoś, kto zadaje pytania. Te z gatunku esencjonalnych, dotykających podstaw jestestwa i wszelkiego bytu i jego sensu. Pytania o rzeczy naturalne i tak podstawowe, że robią z ciebie głupca.




No dobra, z głupcem, to minimalnie przesadziłam. Na szczęście dziecko dość długo nie myśli takimi kategoriami.

Natomiast my, rodzice-dorośli, wciąż katujemy się myślami z gatunku: "Ale jak to wytłumaczyć?", "Czy taka odpowiedź będzie satysfakcjonująca?", "A co, jeśli tylko uruchomi lawinę kolejnych pytań?". I od razu płoszymy się, że w zasadzie na razie nie ma potrzeby poruszania pewnych tematów i chyba jest jeszcze sporo czasu na takie rozmowy. I odkładamy to na bliżej nieokreślone później. Taktyka godna mistrza uników. A - jak wiadomo - taka taktyka, chętnie obierana przez uczniów i studentów, w przypadku rodziców potrafi się naprawdę boleśnie zemścić.




Jeśli sądzisz, że na bitewnym polu trudnych rozmów z małym filozofem jesteś sama, nic bardziej mylnego. Dziś prezentuję naprawdę oryginalną książeczkę. I - uwaga - to nie jest żaden poradnik. I nie, nie jest to kolejna pozycja z tych, które przez fabułę uczą. Ta jest inna. I to jeszcze bardziej, niż ci się wydaje. Nazywa się "Uczucia, co do takiego?" z serii Dzieci Filozofują, autorstwa Oscara Brenifiera z ilustracjami Serge'a Blocha wydawnictwa Zakamarki.



Książeczka, niczym mały skoroszyt, już zachęca do kartkowania. Bez zbędnego przerzucania kartek, łatwo można dostać się do odpowiedniego działu. A tam: do wyboru, do koloru. Dosłownie. Ale też nie ma tutaj zawiłych spraw. Klasyka: uczucia, z którymi styka się dziecko: miłość i jej dowody, zazdrość, przyjaźń, nieśmiałość, konflikt... To też niejako wewnętrzne problemy dzieciństwa, z którymi dziecko musi sobie poradzić, a przede wszystkim je zrozumieć: jak działają i czy to, co dziecko czuje i sądzi, że to to, jest aby na pewno tym?

Dziecko, jako ten mały filozof, będzie miało za zadanie odpowiadać na pytania, postawione w książeczce. Jest tam też trochę tekstu wyjaśniającego, ale niewiele. Ma on delikatnie kierować myślenie dziecka na odpowiedni tor. Rysunki też mogę być jakąś wskazówką, chociaż mogą też budzić wątpliwości, czy aby na pewno odpowiedź na pytanie jest słuszna. 



Ale na szczęście nie musi być wzorcowa: pytania często pośrednio pomagają rodzicom wychwycić coś, czego ze zwykłej rozmowy nie da się wyłapać. Niejednokrotnie dziecko inaczej zachowuje się wśród znajomych a inaczej przy rodzicach, którzy mają wyrobione zdanie na temat latorośli. A co, jeśli dziecko ma z czymś problem, nie umie sobie z czymś poradzić chociaż chce, albo nie wie, że to problem? Takie pytania pomagają dziecku wysłać sygnał do rodziców. Wszystko zależy od tego, jak odpowie na pytanie. Nawet ton odpowiedzi może tu mieć znaczenie. I w razie czego zawsze można zadać dodatkowe pytania.

Matowa okładka, chociaż giętka, jest bardzo przyjemna w dotyku. Strony szorstkawe, solidne i grubsze niż tradycyjne. Ilustracje są przemieszaniem ręcznych rysunków ze zdjęciami - zabawne i humorystyczne, dzięki temu oswajanie dziecka z trudnymi tematami (zwłaszcza, że są abstrakcyjne), jest prostsze, lżejsze i nie odbywa się w sztucznej często ciężkawej atmosferze.


Moja ocena: Polecam na granicy z bardzo polecam. Wszystko w niej mi się podoba, prócz papieru, który - jak mniemam z natury jest taki ecru, przez co kolory nie mogą wybrzmieć. Może tak miało być, może się czepiam, a może po prostu taki mam gust, że wolałabym te ilustracje widzieć na białym tle. Do samej książki jednak nie mam żadnych zastrzeżeń.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zakamarki:

_____________________________________________

Tytuł: Uczucia, co to takiego?
Autor: Oscar Brenifier (tekst), Serge Bloch (ilustracje)
Wydawnictwo: Zakamarki
Rok wydania: 2004
ISBN: 9788377760291
Oprawa: miękka, ale solidna
Liczba stron: 96



A jak tam Was mali filozofowie? Na pewno miewacie świetne, wręcz filozoficzne dialogi z dziećmi. Chętnie poczytam, piszcie!

niedziela, 22 stycznia 2017

"Cora would like to have a dog", z cyklu "Jaskółki" Agnieszki Jurek




To jest jedna z tych książeczek, które zdumiewają całym swoim jestestwem. Znacie takie? Od formatu, przez ilustracje po tekst i jego... język. Taka właśnie jest mała "Jaskółka", seria wydawana przez Wydawnictwo Mila. 




Dziś przedstawiam "Cora would like to have a dog". Kiedy przyszła do nas pocztą pokazałam ją Buńce i powiedziałam, że jest po angielsku.
- A o czym? - spytała.
- O dziewczynce, która się nazywa Cora - odpowiedziałam.
- Kola? - spytała bardzo ubawiona (i niestety wciąż mówi "l" zamiast "r". - W przedszkolu jest Kolusia.

Od razu porwała książeczkę i poszła do swoich misiów. Wchodzę do pokoju, a Bu w tym swoim angielskopodobnym języku "czyta" poustawianym w szeregu maskotkom. 

- Poczytać ci? - zapytałam po chwili.
Kiwnęła głową.



Kiedy skończyłam, zamyśliła się. 
- Nie lozumiem. Tylko "doga". To jest pies, mama, wiesz? 
- Tak, wiem. Bajka jest o tym, że Cora chce mieć psa, bo pewnego dnia może się nimi opiekować i bardzo się jej to podoba. 
- To są dwa pieski - wskazała palcem.
- Tak, Crazy i Lazy, czyli Szalony i Leniwy - uśmiechnęłam się.
- Pfff..! - wyszczerzyła się w uśmiechu, jakbym powiedziała jakiś dowcip. - Szalony i Leniwy?
- Jak myślisz, dlaczego tak się nazywają? - spytałam.
- Bo jeden świruje, a drugi tylko leży i leży - odpowiedziała. - Lubię te pieski. Mamusiu, kupisz mi pieska?


Nie do końca taki miałam cel, kiedy rozpoczynałyśmy czytanie tej książeczki, niemniej okazuje się, że świetnie nadaje się jako odpowiedź rodziców na błagania dzieciaków, że chcą mieć pieska. Pies to duża odpowiedzialność i trzeba dbać o to, by zapewnić mu wszystko, czego potrzebuje. A to nie jest proste. Ale książeczka pokazuje, że pies potrafi się odwdzięczyć wiernością i być prawdziwym przyjacielem. Takim na zawsze.



Tu nie ma specjalnej filozofii, bo takie małe dzieci jej nie potrzebują. Nawet krótkie, ale konkretne odpowiedzi na ich pytania "dlaczego?" na razie wciąż im wystarczają, więc nie trzeba tworzyć zawiłej fabuły z drugim dnem. Z drugiej strony trudno byłoby to zrobić po angielsku. A proste słówka, często powtarzające się, pomagają dziecku w nauce języka - nienachalnej i wdzięcznej. Pismo jest oryginalne, drukowane litery napisane niby ręką dziecka, zaciekawia młodego czytelnika. Nie wspominając już o obrazkach: prostych, troszkę dziecięcych... i całość nagle staje się malutką perełeczką (bo format książeczki jest niewielki), jakby była stworzona od A do Z przez dziecko. I przez to młodziutki czytelnik chętniej sięga po nią, równocześnie sięgając po język angielski.

Dodatkowym atutem jest możliwość odsłuchania książeczki na stronie internetowej (tutaj). Jest bardzo cenne, gdyż nie każdy rodzic potrafi dobrze czytać po angielsku. 



Moja ocena: Bardzo polecam.
W zasadzie nie znajduję wad. Wydaje mi się, że każde dziecko inaczej może odbierać język angielski w książeczkach i niekoniecznie od razu go porwie. Może się okazać, że to wciąż temat, do którego malutki czytelnik musi dojrzeć. Nie należy zapominać także, że język obcy ma być w życiu dziecka drugim językiem, a nie równoległym. Jest to możliwe tylko w przypadku rodzin mieszanych. W innym natomiast przemieszanie języków jest niebezpieczne. Dlatego tutaj to, w jakim wieku dziecku podać książeczkę, zależy od rodzica: musi zdecydować sam, znając własne dziecko.

Tytuł: Cora would like to have a dog
Autor: Agnieszka Jurek
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2007
ISBN: 9788392307624
Oprawa: miękka, ale solidniejsza
Liczba stron: 24


Kolejna książeczka-prezent od Wydawnictwa Mila.

_____________________________________________

piątek, 20 stycznia 2017

Miotła i Ptak - Wanda Chotomska, Elżbieta Krygowska-Butlewska

 

 

Książeczka, na pierwszy rzut oka opowiada o tym, jak silna potrafi być przyjaźń i do czego jest zdolna. Piękna sprawa. Ciekawe, że po raz kolejny odnajduję w książeczce przesłanie dla siebie, jako rodzica. Dla dziecka natomiast jest piękna historia, która uczy czym jest przyjaźń. Ma jednak jeszcze jedno ukryte przesłanie...

 



Miotła i Ptak zaprzyjaźniają się, ale niestety - jak to w życiu bywa - los ma często inne plany wobec nas, niż mamy je sami, więc ich rozdzielił. Miotła trafiła do na szary dziedziniec burego, ponurego miasta. I od razu zatęskniła za zielenią i śpiewającymi ptakami. Teraz mogła wsłuchiwać się w odgłos obcasów, stukających po betonowym chodniku i warczących samochodów. Miodek na uszy, prawda? 

Tymczasem przyleciał za nią Ptak i wyznał, że niestety nie może się przeprowadzić do miasta, choćby chciał. Brak zieleni, wszechobecny smutek w tych szaroburych kolorach blokowisk - no, po prostu odpada. Miotła jednak podeszła do sprawy ambicjonalnie i stając na rzęsach próbowała znaleźć dla Ptaka dom. A najlepiej drzewo, bo drzewo, to od razu zieleń, a co za tym idzie - radość. 

Czy udało jej się znaleźć drzewo? Wypadałoby powiedzieć, że "i tak, i nie". Dla mnie jednak najbardziej interesujące było rozwiązanie problemu Miotły, bo - trzeba powiedzieć wprost - była raczej zahukana w tym mieście. Nowa. Nie wiedziała, że w mieście jest od groma specjalistów od wszystkiego. Tu miotła taka, tam siaka, dalej szczotka, pędzel... wszystkie podobne, ale każda znała swoje miejsce i zakres obowiązków. A jedna zwykła Miotła od wszystkiego była de facto ... od niczego. 



Moja Buńka z nerwami słuchała, jak te miotły krzyczały i obrażały naszą bohaterkę. Ona z tych wrażliwych, przejmujących się dziewczynek, to i zmartwiła się losem Miotły. I wtedy pomyślałam: To dobra dla niej lekcja. Trzeba dziecku pokazać, że w życiu ważna jest wrażliwość, byśmy się my, ludzie, kiedyś wszyscy wzajemnie nie pozabijali. Ale w życiu bardzo często potrzebny nam jest twardy tyłek, za przeproszeniem. I trzeba znać swoją wartość, bronić jej i nie przejmować się, co inni mówią. To trudne, ale dziecka trzeba tego uczyć. Nie tego, by samo było agresywne w życiu, ale by potrafiło bronić swego i nie dało się stłamsić. 

To również praca dla rodziców. Ale sami rodzice mają jeszcze jedną, inną misję: trzeba być dla dziecka tym, kim mamy być - na początku całym światem, potem ostoją i oparciem, wsparciem w trudnych momentach. I być dla nich z całych sił. Miotła szuka drzewa - domu - dla Ptaka, tak jak rodzice szukają dla dziecka jak najlepszych możliwości do rozwoju, posyłając do szkół na lekcje, tańce, języki, trening sportowy... Wszystko jest ok. Tylko często ci sami rodzice mają poczucie dobrze spełnionego obowiązku, zapominając, że to oni sami powinni czasem uczyć dziecko, tańczyć z nim, uczyć języków, razem uprawiać sport... Tak jak Miotła nie pomyślała, że sama może być dla Ptaka domem...



Czy to autorka/i miała/y na myśli? Nie wiem. Wiem natomiast, że widzę to w tej książeczce... dla dzieci? No właśnie... W książeczce dla rodziny.

Moja ocena: Bardzo polecam. Zabawny tekst p. Wandy Chotomskiej, a przy tym zabawa czcionką (wielkością, kolorami), przyjemne rymy, łatwy do zrozumienia tekst i oczywiście urocze ilustracje p. Eli Krygowskiej-Butlewskiej.



Tytuł: Miotła i Ptak
Autor: Wanda Chotomska, Elżbieta Krygowska-Butlewska (ilustracje)
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2012
ISBN: 9788392656579
Oprawa: twarda
Liczba stron:48
Recenzja powstała dzięki uprzejmości p. Elżbiety Krygowskiej-Butlewskiej i jej książeczek z Wydawnictwa Mila

 _____________________________________________

czwartek, 19 stycznia 2017

19 stycznia - że ja? że cholesterol?




19 stycznia 2017 r.
Czwartek 




Mania: 9 miesięcy i 4 dni
Bu: 3 lata, 3 miesiące i 3 dni (fajnie, co?)
Waga: Nie wiem. Po ubraniach nie widzę zmian.
Pogoda: Dziś wyszło słońce, więc trochę jakby mniej śmierdziało na polu dymem. Ale mrozik był.




22:04


Mania chora. Od poniedziałku zakatarzona jak fiks. Ale nie ma temperatury. Tylko takie chore oczka i rumieńce. Jest żywa i w miarę ma apetyt, więc chyba po prostu źle znosi zakatarzone klimaty. Podejrzewam też, że od zeszłego weekendu trwa sok rozwojowy. Buczy za mną jak tylko zniknę. Gorzej śpi w dzień, wieczorami nie ma opcji, by usypiał ją ktoś inny. Nie wiem, co będzie w sobotę, kiedy to mamy pójść na imprezę, na którą umawiamy się od dwóch miesięcy. Nie wiem, ale na razie o tym nie myślę. Bo myślę o czymś innym.

Ostatnio kiepsko u mnie ze wszystkim. Z nerwami, z psychiką, z dietą, z ruchem, z energią... Kiepsko i nie ma widoków, by szło ku lepszemu. 

- Idź, zrób badania - powiedział eR. po tym, jak dzień wcześniej o mało co nie zasłabłam przy zmianie pościeli, a potem przed Biedrą. 
No to poszłam. I od razu z góry na dół: mocz, morfologia, glukoza, potas, żelazo, jonogram, na wątrobę, cholesterol i cytologia. Oczywiście nie z krwi, wiadomo. 

Dziś wyniki. Odebrał eR.:
- Dobre masz wszystkie - skrótowo przedstawił sprawę przez telefon. 
- To spoko. 


A potem w domu patrzę: super, niby wiele w dolnej normie. W zasadzie na pograniczu, ale wiadomo, że te normy trzeba traktować jak pewne wskazówki do odczytu badań. Ale ok. Tylko patrzę na ten cholesterol i myślę, że to chyba i tak dużo, jak na mnie. Co prawda zrobiłam tylko ten całkowity i nie wiem, jak udział ma w tym ten "zły", ale mimo wszystko. 

Bo przecież ja, zdrowo się odżywiająca, nieznosząca smażonego, tłustego, głównie warzywa, owoce, duża różnorodność... A tu taki zgrzyt. Aż eR. się zaśmiał, że jemu kazałam na złamanie karku lecieć i robić, bo można być chudym ale z powodu złej i tłustej diety mieć podwyższony cholesterol. No to poleciał. I ma mniej niż ja o 0.50 mmo/L. 

Wkurzyłam się. I od razu w internety: Już mi tu podać inne przyczyny! - krzyczę w ekran. No i mam winowajcę. Brak ruchu i hektolitry kawy. I wtedy też lepiej zastanowiłam się nad swoją dietą ostatnich miesięcy. Niestety mało w niej było konkretów. Głównie ciastko na obiad, jogurt, czasem jakiś owoc, jak mnie natchnęło i - powiedzmy - w sumie 2 kromki chleba z masłem. A główny płyn? Kawa. No i umówmy się, przy dziecku nie ma takiego ruchu, jaki daje sport. A też męczy. 

No i niby mam dobrze w normie, ale za dużo jak na mnie. Po prostu. I od razu postanowienie. Nawet, jak nie mogę patrzeć na normalne jedzenie, czas zamienić chociaż kawę na wodę. Może ciepłą, bo w zimie picie zimnej wody mnie odpycha. Albo herbaty owocowe, o! Ale kawę muszę sobie raz dziennie zapodać na podniesienie ciśnienia. Ok, zrezygnuję też z ciastka na obiad.


A Wy jak tam, badacie się regularnie? Od wielkiego dzwonu, czy w ogóle w natłoku spraw zapominacie? No i jak Wasz cholesterol, zwany u mnie w rodzinie "cholerosterolem" :)



wtorek, 17 stycznia 2017

"Martynka. Wielka księga przygód. Zbiór opowiadań" - Gilbert Delahaye

Zaczynać przygodę z książeczkami dla dziewczynek pomijając Martynkę, to jak w przypadku chłopca pominąć klocki lego. Opowiadania o Martynce towarzyszyły mi jako dziewczynce. Nie potrafiłam oderwać oczu od tych obłędnych ilustracji. Tak jak teraz moja córka...



 

Martynkę poznałam dopiero w przedszkolu, gdzieś jako pięciolatka. I zaczarowały mnie jej ilustracje, niczym wyjęte z Elementarza. Ale przy tym pełne wdzięku, emocji, niczym kadr, chwila zatrzymana na płótnie. Jeszcze nie potrafiłam czytać i pamiętam, jak prosiłam mamę, by mi poczytała to, co kryje się za ilustracjami. Tak, jak teraz robi to Bu.

- Przeczytasz mi opowiadankę? - pyta.
- Tak, po kolacji - odpowiadam.

Po czym widzę, że je kanapki na foteliku bujanym Maniuli a na kolanach trzyma Martynkę.



Od zawsze wiedziałam, że Martynka zagości u nas jak tylko Bunia będzie na nią gotowa. Nie byłam przekonana, że to już. Bałam się, że odrzuci ją, kiedy okaże się, że nie bardzo ją rozumie. Zaryzykowałam. Udało się.

W książeczce znajduje się osiem opowiadań, całkiem obszernych, jak na tak młodego czytelnika jakim jest moje trzylatka. Tymczasem początkowo wciąż pytała: "A już jesteśmy tu?", "Gdzie jesteśmy?", by mogła śledzić każdy obrazek w stosownej chwili, jakby nie słuchała. Ale za drugim razem pochłaniała każde moje słowo. I za każdym razem każdą opowieść kończyła: "Jeszcze jedną, mama, prrrroooooszę!"


 
A w każdej opowieści Martynka wygląda nieco inaczej: nawet inne rysy twarzy, a jednak zawsze ją rozpoznamy. Postacie są z jednej strony bardzo naturalne, z drugiej jednak ujęcia są jakby troszkę teatralne. Ale to w niczym nie przeszkadza, zwłaszcza, że ilustracje są bardzo wierne tekstowi. I jest ich mnóstwo! Zarówno tych dużych, jak i tych drobnych. To niewątpliwie plus, kiedy dziecko nie potrafi czytać a wciąż wyobrażanie sobie tego, co zawarte w tekście jest trudne. Dziecko może na bieżąco śledzić rozwój sytuacji. 

Muszę powiedzieć, że zaskoczyły mnie dwa opowiadania, których ilustracje przypominają socrealistyczną technikę używaną na pocztówkach, plakatach propagandowych czy w czasopismach. Nie chodzi o styl, ale o cechy techniki, jaką stosowano. Nie wiem, jaka to technika, ale wiem, że przypomina ją do złudzenia. Czy to mi przeszkadza? Niekoniecznie. Chociaż skłamałabym, gdybym powiedziała, że wszystko mi jedno, bo tak nie jest. Te tradycyjne ilustracje są - moim zdaniem - piękniejsze.




Wiem, skupiłam się na ilustracjach, ale czy w pierwszej kolejności można napisać o czymś innym? Na pewno nie w przypadku Martynki. 



Ale książeczka ma bardzo wartościowe teksty. Umówmy się, nie jest to jakaś wybitna literatura, ale dziecko nie potrzebuje kunsztu. Natomiast potrzebuje miłej fabuły, która go czegoś nauczy, ale nie tak nachalnie. I Potrzebuje obrazu świata, który mimo wszystko jest pozytywny (żeby nie przyszło nikomu mylić tego z utopią). A z Martynką nie tylko łatwo się utożsamić, ale i zaprzyjaźnić. I ja i moja siostra chciałyśmy mieć taką przyjaciółkę. Moja Bu zapewne też będzie chciała. 

W świecie Martynki są problemy na miarę dziecka, jak przygoda z powodu wyjazdu (opowiadanie Martynka w podróży). Są emocje na miarę dziecka, kiedy Martynka znajduję kotkę z małymi kociętami. Są też nowe wyzwania, jak podczas poszukiwań prezentu dla małej Helenki i poznawanie oraz zachęcanie do poznawania nowego (Martynka i 40 kuchcików), przezwyciężanie strachu ale i szanowanie tego, że inni mogą się czegoś bać i nie należy tego wykorzystywać (Martynka i spotkanie z duchami). To wszystko sprawia, że dziecko łatwiej radzi sobie z problemami, kiedy widzi, że Martynka sobie radzi. Nie od razu. Bo i Martynka czegoś się uczy. Dzięki opowiadaniom o Martynce, dziecko stara się samo rozwiązywać problemy, szuka tych rozwiązań.

Pisałam już, że opowiadania są poprawne, ale szału nie ma. To prawda. Z drugiej strony trudno im zarzucić cokolwiek. A może to tylko taka dysproporcja: kiedy ilustracje podnoszą poprzeczkę od razu nasze oczekiwania wobec tekstu rosną. Tymczasem teksty dzięki swej prostocie mogą służyć też nauczycielom i rodzicom jako pomoc przy ćwiczeniu czytania/słuchania ze zrozumieniem, gdyż opowiadania nie mają zbyt wielu szczegółów, ale już na tyle się w nich dzieje, że dziecko musi wytężyć pamięć, by opowiedzieć z głowy całe opowiadanie, co jest jeszcze przed nami. I, powiedziałabym, że raczej na horyzoncie, a nie dwa kroki przed.



Czy książka ma jakieś minusy? Mogłaby zawierać więcej opowiadań :). A tak, to trudno mieć zastrzeżenia.  Bunia sięga po książeczkę przynajmniej raz na dzień. Kilka razy przyłapuję ją na tym, jak udaje, że czyta, wymyślony przez siebie tekst na podstawie ilustracji. Jak się okazuje, że dziewczynki, które skończyły 3 lata spokojnie odnajdą się przy lekturze tej książki.

 
Moja ocena: Bardzo polecam. Nie chcę się na siłę przyczepiać do detali. Po prostu. 
A Wy znacie Martynkę? Czytanie swoim dzieciom? No i jaki jest Wasz odbiór tej serii?



Tytuł: Martynka. Wielka księga przygód. Zbiór opowiadań
Autor: Gilbert Delahaye
Wydawnictwo: GW Publicat S.A. (Papilon)
Rok wydania: 2009
ISBN: 9878324573202
Oprawa: twarda (matowa, z brokatem umieszczonym w kilku miejscach)
Liczba stron: 160

niedziela, 15 stycznia 2017

15 stycznia - Się dzieje: Obywatelka Matka nawiązuje współpracę

15 stycznia 2017 r.
Niedziela



Mania: 9 miesięcy
Bu: 3 lata, 2 miesiące, 4 tygodnie i 2 dni
Waga: Nieznana. Czuję luz w rozmiarze 36. Jeśli to coś komuś powie.
Pogoda: No, zima. Temperatura na słabym minusie. Czasem trochę słońca, ale śniegu jest więcej.






09:07


Ostatnio dużo recenzuję. Na blogu od jakiegoś tygodnia (?) recenzja za recenzją. Jest to zabieg celowy. Trzeba się czymś zająć, kiedy w środku człowiek czuje się jak zmięta kartka papieru. I to niezapisanego.

Piątek i sobota to były dni tak trudne, że porównywałabym je z wydarzeniami sprzed trzech lat. A ostatnio dzień, w którym ryczałam praktycznie od rana do wieczora, jak w piątek, miałam siedem lat temu. I pamiętam to doskonale. Chociaż, wierzcie mi, marzę, by zapomnieć. Nie chcę o tym pisać, bo blog stanie się tak depresyjny, że samą mnie będzie dołował, a przecież inny miałam cel, kiedy go zakładałam.


No to przestałam zamęczać, tylko wzięłam się za coś konstruktywnego, a co nie zajmuje wiele czasu. Recenzowanie książeczek dla dzieci. Sama nie raz poszukuję informacji (i zdjęć ze środka książeczki, to ważne!) o danej pozycji. Zwłaszcza, kiedy za mały formacik przychodzi mi płacić kilka dyszek.

I wciągnęłam się. Ba, wciągnęłam kilka wydawnictw. Za zaufanie jakim mnie obdarzono jestem jestem ogromnie wdzięczna.

Na ten moment udało mi się już odebrać przesyłkę od dwóch wydawnictw. Na moim Instagramie (tak, tak, założyłam! wiem, sama się sobie dziwię, ale to prawda!) już się zdążyłam pochwalić:

  • Publicat S.A. Już recenzja jednej z dwóch książek (bo to książka kulinarna) jest do przeczytania tutaj, na moim drugim blogu walka w kuchni. 
  • Wydawnictwo Mila.

Czekam jeszcze na książeczki z Zakamarków, Zielonej Sowy oraz z Poradni K. I właśnie od nich dostanę dodatkowo książkę nie dla dzieciaków: "Dlaczego moje dziecko?" Już wiem, że to będzie dla mnie trudna lektura. Nie tylko dlatego, że jestem matką, ale chyba przede wszystkim dlatego, że sama zadawałam sobie to pytanie leżąc plackiem w szpitalu przez pół ciąży z niepotwierdzoną acz koszmarną diagnozą. Ale bardzo chcę ją przeczytać. Czuję, że to będzie ważna lektura.

W piątek jedynym promyczkiem dnia była wiadomość otrzymana w późnych godzinach popołudniowych od Wydawnictwa Literackiego, której treść bardzo mnie ucieszyła: nawiązałam współpracę.


Można powiedzieć, że szaleję. Dla mnie jest to koło ratunkowe. I szansa. Na powrót do żywych, na odzyskanie swojego życia, na oddech przez otwarte na oścież okno. Na...


Tymczasem już niebawem recenzja "Martynki". Mnie ona towarzyszyła w dzieciństwie. Teraz widzę, jak zakochana w niej Bu, przegląda ilustracje i woła o przeczytanie "opowiadanki", jak ona to nazywa.







poniedziałek, 9 stycznia 2017

Kot ty jesteś? - Marcin Brykczyński, Elżbieta Wasiuczyńska

 

 Książeczka, która od razu wpadła w oko Buńce.

- O, mama, koty to są! - zakrzyknęła. - O, o! Patrz, jakie śmieszne! Ten jest.... pfff... Syrenką!

I w śmiech.

Obie przeglądałyśmy książkę i czytałyśmy ją z uśmiechem. Na szybkiego. Potem zaczęło się studiowanie.





Ta książeczka to przeurocza pozycja dla wszystkich dzieci, które kochają koty. A są tu koty tak różne, i tak inne od tych, które znamy. Wręcz.... dziwaczne. Ale forma ilustracji powoduje, że nawet dorosły nie jest w stanie przejść obok tej książeczki obojętnie. Wszystkie kotki są... uszyte, naszyte na jakiś materiał bardzo profesjonalnie. Znajdziemy na nich ogrom detali, cienie no i wszystko, co nada im charakteru. Jednocześnie z daleka widać, że robiono je ręcznie. W zasadzie to wiem, że robiła je pani Ela Wasiuczyńska. Następnie tym małym dziełom sztuki zrobiono śliczne zdjęcia i oto powstały ilustracje. Sami przyznacie, że trudno nie przyznać im oryginalności.

No dobrze, a co z tekstem? W końcu to książka. Każde przedstawienie naszytego kotka, to ilustracja wierszyka. I tak mamy wierszyk o smutnym kotku, o psotku, o milusińskim, o kotku polskim a nawet o kotku-syrence, który to najbardziej spodobał się Bu. Śmieje się do rozpuku kiedy czytam, jak to ryba połknęła kota i jak ten kot teraz zamiast śpiewać, będzie miauczał. A przy tym...  ilustracja powala, czyż nie?






Czy oprócz wartości estetycznej, rozrywkowej niesie jakąś wiedzę, czy uczy czegoś nasze dzieciaki? Nie wiem. Jak dla mnie nie każda książka musi mieć morał i pomagać w wychowaniu. Przecież książka powinna być też rozrywką, tak po prostu.

Ta konkretna kocia książeczka na pewno może uwrażliwić dziecko na sztukę. Ilustracje są hipnotyzująco piękne. Nie można od nich oderwać oczu, a przyglądając się ich detalom można podziwiać kunszt i serce z jakim zostały wykonane nim zrobiono im zdjęcia. 


Rodzic natomiast ma tutaj ważną rolę do odegrania: trzeba tę wrażliwość w dziecku obudzić, pokazując szczegóły. Na przykład pytając o to, z czego kotki są zrobione i jak. Można opowiedzieć dziecku jak - najprawdopodobniej - wyglądała praca nad jednym rysunkiem, jaka to trudna sprawa, ile zajmuje czasu, a przez to jest tym cenniejsza i satysfakcjonująca. Moim zdaniem tutaj bardziej kształcące są ilustracje. I widzę w nich ogromny potencjał, który będę wykorzystywać.

Moja ocena: Polecam w porywach do bardzo polecam.
Nie jest to jednoznaczna najwyższa nota, ponieważ tekst nie dorównuje ilustracjom, dla których książkę można brać w ciemno i korzystać z nich podczas "nauki uwrażliwiania" malucha. Wierszyki, żeby było jasne, nie są niskich lotów. Są dla dzieci. Co prawda nie jest to Brzechwa czy Tuwim, ale wstydu nie ma. 


Tytuł: Kot ty jesteś?
Autor: Marcin Brykczyński, Elżbieta Wasiuczyńska
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2016




ISBN: 9788380081734
Oprawa: twarda (matowa)
Liczba stron: 32

Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric