poniedziałek, 19 czerwca 2017

"Unorthodox" Deborah Feldman [RECENZJA]

Jest ciepły, już prawie letni, wieczór. Ze spokojem wdychamy zapach bzu, unoszący się w powietrzu niczym zapowiedź czegoś dobrego. Trzymamy w dłoniach kubki z herbatą z malin i melisy. Słońce chyli się ku zachodowi, muskając nasze twarze delikatnym pocałunkiem pożegnania. Napawamy się tym czystym pięknem.

Obywatelka patrzy w swój kubek i rzuca:
- A to w ogóle jest koszerne?
Uśmiecham się pod nosem. Wiem, do czego nawiązuje.
- Tak. Koszerne.
Spogląda na mnie z błyskiem w oku.
- Skąd wiesz?
Wzdycham ciężko.
- Koszerne są niemal wszystkie owoce i zioła. Owoce powinny pochodzić z drzew mających przynajmniej trzy lata. Jeśli nie dodałaś do tego mięsa i nie dolałaś mleka - powinno być koszerne.



Zapada cisza. Obie myślimy o tym samym - o książce, którą ostatnio czytałyśmy. Z perspektywy religioznawcy i polonisty, książka była dla mnie przypomnieniem o tradycjach, które niegdyś “wkuwałam” po nocy do egzaminu i jednocześnie ciekawym odkryciem autorki. Obywatelka chyba pierwszy raz zetknęła się z taką mnogością przepisów religijnych. Egzemplarz “Unorthodox”  Deborah Feldman leży między nami. Co chwila któraś z nas sięga do niego, by coś sobie przypomnieć.
- Myślisz, że przestrzeganie tych wszystkich Świąt ma sens? - Obywatelka patrzy na tę książkę przez pryzmat swoich doświadczeń współczesnej kobiety. Widzę to wyraźnie. -  Bo miałam wrażenie, że robią to “z automatu”. Nie czułam, by kryło się za tym, coś więcej niż “takie są zasady”.
- Zgadzam się. Zdecydowanie dało się wyczuć, że nie u wszystkich pobożność jest prawdziwa - odpowiadam po chwili namysłu.
- Nie podobało mi się ta wszechobecna pycha. Też to wyczułaś? “Jesteśmy stworzeni, by żyć według zasad naszych przodków!”. A to, czy ktoś uznaje te zasady za dobre, to już sprawa drugorzędna. Dla mnie - jak w sekcie. - Obywatelka uniosła ręce w geście totalnego oburzenia.
- Sekta ma znaczenie bardzo pejoratywne...
- Wybacz, ale właśnie chciałam by zabrzmiało to pejoratywnie – przerwała mi. Chyba ją to rzeczywiście porusza.
- Niewątpliwie coś w tym jest – ciągnę spokojnie. - Choć wydaje mi się, że to ma działać na zasadzie: “Pan Bóg zawarł przymierze na Synaju z naszymi przodkami. Powinniśmy być zatem tacy, jak oni.” Wiesz, nikt nie lubi, gdy mąż zmienia się po ślubie - rzucam z lekką nonszalancją.
- Ty nie widzisz w tym sekty? Która ukrywa się za przesadną fałszywą skromnością, bojaźliwością i oddaniem?
- Hmm... raczej jestem pełna podziwu. I wiesz, dla mnie cała ta rytualizacja świata jest nie do wykonania. A dla nich - ot, codzienność.

Niczym na komendę, spoglądamy na dzieło Feldman. W oddali odzywają się dzwony. W Kościele Katolickim trwają nabożeństwa “czerwcowe”. Trochę ironii wkradło się w naszą rozmowę, stało się tłem, które rozluźniło dość napiętą atmosferę.




Znowu to Obywatelka odzywa się pierwsza. Staje się to powoli tradycją.
- Tak, to prawda. Ale w sektach tak żyją. Jakby nie było nic bardziej normalnego niż ich wyjęte z kontekstu życie. Co prawda na początku tego tak nie widziałam, jak Feldman opisywała dzieciństwo. Ale potem to narastało. A może to za jej sprawą się zasugerowałam? Ona wydawała się od początku inna w pewien sposób. Chciała czegoś więcej już jako dziecko. Nie wiedziała do końca, co za tym stoi, ale czuła, że pewne zasady ją przerastają.

Analizuję powoli jej słowa. Rzadko zdarza mi się stawać w opozycji, tym razem jednak sumienie nie pozwala mi się zgodzić.
- Dla mnie, żeby to była klasyczna, zła sekta, brakowało elementu guru. Kojarzysz te sceny, kiedy ona opisywała przed ślubem, że wysłała swojemu narzeczonemu, Elemu, wino, które okazało się za mało koszerne? Choć według rabina i dziadka, było dopuszczalne. Tak, jakby każdy miał swoją opinię. Nie posługiwali się jedną, narzuconą. Mowa oczywiście o szczegółach. - Wypowiadam spokojnie, czuję, że z tej dyskusji powstaną ciekawe wnioski. To dobra książka - przemyka mi przez głowę. Zmusza do myślenia. Teraz to niestety rzadkość. Większość na półkach w księgarniach to same “odmóżdżacze”. Z zamyślenia wyrywa mnie głos gospodyni.

- No tak. Nie było guru, chociaż ten rabin początkowo wydawał mi się nim. Jak sobie zażyczył ścięcia włosów. Nie mam pojęcia skąd to wytrzasnął, ona nie wytłumaczyła, czy coś za tym "stało". Dla mnie to było "wszystkie kobiety i nie ma dyskusji". Może ty mi to wyjaśnisz? - ostatnie zdanie rzuca na wpół zaczepnie, na wpół żartem.

Odpowiadam bez wahania.
- Ja to zrozumiałam tak, że włosy jako element wywołujący pożądanie, nie powinny mącić w głowie nawet mężowi. Więc lepiej, żeby żona ich nie miała. Trochę przeraża mnie fakt, że to naprawdę logiczne i ciężko się nie zgodzić z takim myśleniem.
- Ale mogła je upinać, zakrywać w pięknych turbanach, mogłaby być dla męża w tych szczególnych momentach tą wywołującą pożądanie, ale tak pozytywnie. W takim pięknym tego słowa znaczeniu. - Jest gotowa wziąć transparent i zorganizować demonstrację. Widzę w jej oczach determinację, żal i gotowość reprezentowania tysięcy kobiet o ogolonych głowach.

- Tylko, że "pozytywnie" to jedynie dla spłodzenia potomstwa. Seks nie może być przyjemny. Przyjemne może być tylko studiowanie Talmudu. Ba, w celu prokreacji współżycie może być tylko przez dwa tygodnie w miesiącu, przez pozostałe dwa mogłaby go niepotrzebnie kusić tymi włosami. Pamiętasz, jak autorka opisywała, że mężczyźni patrzyli na nią ze strachem, wstrętem a nawet nienawiścią? Bo kobieta rozprasza mężczyznę, a mężczyzna stworzony jest do wielkich celów!
- Tak, pamiętam. Zresztą chwała jej za te przystępne opisy i wyjaśnienia, bo bez tego chyba w ogóle zgubiłabym się w labiryncie tej religii. A jak odbierasz główną bohaterkę i tę narrację, którą zastosowała? Bo w sumie wiemy tylko tyle, co ona pisze, subiektywnie. Podoba ci się to, że pisze z refleksją osoby dorosłej? Wiesz, że tak celowo podkreśla, że to było kiedyś?



Myślę intensywnie nad odpowiedzią. W oddali słońce pozostawia po sobie jedynie wspomnienie. Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie - powtarzam w myślach za Kantem. Przez chwilę obie napawamy się ciszą. Pozwalamy, by pytania, które padły dojrzały w nas. Pytania o to, czy podoba nam się sposób opisywania wspomnień, są zawsze trudne. Wydaje się, że nie mamy prawa oceniać stylu autora, bo to jego intymny sposób wyrażania. A jednak czasem trzeba to zrobić. Dobieram słowa delikatnie, tak, jakbym nie chciała skrzywdzić Feldman. Polubiłam ją, jak koleżankę, choć znam tylko z kart książki.

- Dla mnie ta narracja jest zmienna. Niby pisze z perspektywy osoby dorosłej, ale często w sposób dziecięcy. Bez oceniania, bez próby refleksji, tylko tak, jak przyjmuje to dziecko: "aha, tak było, stało się". Kiedy myślimy o narracji dorosłego, nawet tej dotyczącej wydarzeń z dziecinstwa, myślimy o ocenianiu, nadawaniu znaczeń, sensu. A tu jest zmiennie - wypowiadam wreszcie z wyraźną ulgą. Po minie Obywatelki widzę, że się ze mną zgadza.

- Tak, ona generalnie pisze w taki sposób, by pasowało do wieku, który opisuje. Rzeczywiście chyba czuła się nie na miejscu. Tylko rodząc się w takiej rodzinie trudniej było jej powiedzieć: mam dość. Zauważ, jak pisze o rodzicach. A przecież to była bardzo trudna sytuacja... to mnie uderzyło... ojciec z jakimiś zaburzeniami psychicznymi i matka, która ją opuściła... a ona bardzo specyficznie o nich pisała…

- Mam podobne przemyślenia. Że czasami pisała, jakby bez emocji, jakby nie chodziło o jej życie.
- A czasami opisywała wydarzenia tak, że je przewidywała... np. jak była u dyrektorki na dywaniku w szkole... Dawała nam znak, że jest już czymś zmęczona. Nawet wtedy pomyślałam, że była już zmęczona samym tym pisaniem, wspominaniem, powrotem do tych rzeczy, chociaż to był początek książki. Zresztą później też miewałam takie wrażenie. Czasami pisząc te wspomnienia na pewno po części chciała się oczyścić, tak naprawdę "na głos" o nich opowiedzieć.

Kiwam ze zrozumieniem głową.
- Dokładnie! Że zaczyna ją to wszystko uwierać, że ciągle musi żyć według schematu, że boli ją to. Tak, jak boli i drażni nieustanne wciąganie brzucha. Ciągle musiała być "taka". Taka żydowska. A przecież duszę miała niczym gojka. Wolną!

Teraz już zdajemy się rozumieć bez słów.
- Poza tym - idąc tym tropem - brzuch to jest mięsień, a mięsień ma swoje granice wytrzymałości. On się nie zaklęśnie tylko dlatego, że przez lata będziesz go wciągać. On po prostu zacznie "puszczać". I z bólu nie będziesz już miała siły podtrzymywać go - dodaje Obywatelka.

Uśmiecham się lekko.
- I wciągając brzuch, ciężko swobodnie oddychać. Tak, jak ten alegoryczny oddech wolności. Pełną piersią – tylko I wyłącznie, kiedy czujesz się wolnym.

- Oddychasz pełną piersią, kiedy czujesz się wolnym. Kiedy nic cię nie uwiera. Dobre. Wyszło ci to porównanie z tym brzuchem, chociaż to tak pół żartem. - Obywatelka uśmiecha się. W jej uśmiechu czytam chyba to, co sama czuję.



Nad nami księżyc świeci niezwykle mocno. Wznosimy nasze kubki, pełne zimnej już herbaty, patrzymy w niebo. Mówię na głos to, co zdaję się czytać ze spojrzenia Obywatelki:
- Obyśmy zawsze mogły oddychać pełną piersią.
- I zrobiły wszystko, by i nasze dzieci mogły – dodaje Obywatelka.



Tytuł: Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów.
Autor:Deborah Feldman
Wydawnictwo: Poradnia K
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788363960841
Oprawa: twarda, matowa, z elementami połyskującymi; papier lekko pożółkły.
Liczba stron: 373

Recenzja mogła powstać tylko dzięki niezwykłej uprzejmości Wydawnictwa Poradnia K:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli zatrzymałeś/aś się tu tylko na chwilę, daj znać. Nawet nie wiesz, jaką sprawisz mi tym przyjemność!

Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric