niedziela, 26 marca 2017

"Basałyk i Psotka idą do pracy, część 2" - Małgorzata Żółtaszek i Paweł Pawlak

Kiedy przez okno zagląda szarość i oślizła mżawka, jedyne czego chce rodzic, to święty spokój, gorąca herbatka z sokiem i dobrą książką. No i kocyk. 

Oczywiście, że pracujący rodzic w ogóle nie zastanawia się, czy jest mżawka, kiedy wie, że goni go termin i ten nieprzyjemny oddech szefa na karku. Ale kiedy jest to rodzic, który siedzi (ha ha ha!, zawsze mnie to śmieszy), to raczej zauważy, że "cholera, pada...". Bo oznacza to automatycznie, że nie będzie możliwości ani pospacerowania, ale zabawy na powietrzu. 

[Dziecko podziębione ale niegorączkujące, powinno być chociaż 20 minut na zewnątrz, jeśli pogoda na to pozwala. A u mnie obie panny przeziębione...]

Więcej: okazuje się, że dzieci zamknięte w domu (niezależnie od tego, jak duży byłby), potrafią odstawiać takie numery, że człowiek nie wie, czy lepiej na nie krzyczeć czy się przy nich rozpłakać.





I wtedy myślę, że dobrym pomysłem jest książeczka p. Małgosi Żółtaszek i p. Pawła Pawlaka "Basałyk i Psotka idą do pracy" (cz.2), którzy po raz drugi pokazują, że bawiąc się w dorosłych, można się nie tylko czegoś nauczyć, ale też świetnie się bawić. 

Trudno sobie wyobrazić jedynaka, który bawi się w sklep. No, bo ileż można sprzedawać wymyślonym klientom. W końcu i matka zostanie zaprzęgnięta do czynnego uczestnictwa, a wtedy nie wiadomo, czy powstanie coś na obiad. Jak wiadomo, dzieci są wymagające w kwestii różnych zabaw i zasad jakie sobie wymyślają.


Zarówno pierwsza, jak i druga część opowiada o tym, jak to rodzeństwo bawi się w dorosłych. Jak to działa poczta, jak salon kosmetyczny i tak dalej. Takie zawody, chciałoby się powiedzieć, bardzo charakterystyczne, klasyka gatunku. Dzieci od wieków bawią się w wykonywanie takich zawodów. I o tym możecie przeczytać tutaj. Natomiast druga część to trochę inne rodzaje zabaw w dorosłych. To są już złożone i skomplikowane zawody. Więcej: są to zawody dość odległe, leżące najczęściej w sferze marzeń dziecka, które być może nigdy nie zetknie się z tymi zawodami w prawdziwym życiu...

No, może poza pierwszym, jakże ważnym - z mojego punktu widzenia - rozdziałem. Praca w domu, czyli co wolno chłopakom, a co dziewczynom?. Nie wiem, czy jest bardziej złożona i odpowiedzialna praca, która wymagałaby aż tylu umiejętności, zaradności i siły. Ale kiedy czytamy drugą część tytułu, odzywa się w nas, kobietach, na wewnętrzna feministka. No, bo jak to: wolno?! Jednak sam rozdział nas uspokaja. Głos zostaje oddany dzieciom, które same zastanawiają się, czy to jest praca, skoro się nie zarabia. A może jednak się zarabia...? Polecam ten rozdział każdej mamie, by przeczytała ją swoim dzieciom.

Pozostałe rozdziały nie budzą już tyle emocji. To znaczy: budzą inne emocje.  Mamy Galerię sztuki, czyli co to jest talent?; Wydział śledczy, czyli co daktylos ma wspólnego z detektywem? i Telewizja, czyli daj mi tu blendę!

Każdy rozdział to jakaś historia. A wszystko razem spaja fakt, że Psotka i Basałyk są na wakacjach z dziadkami. No, to nie będą bawić się w pracę, która nie kojarzy się z czymś przyjemnym. Artystyczne zawody są takie wakacyjne - bo ci ludzie robią to na pewno nie z przymusu, ale z pasji.



Tak jak w poprzedniej części, w tekście na kolorowo zaznaczone są słowa związane z danym zawodem, a same słowa napisane wielkimi literami. Dzięki temu łatwiej je odnaleźć, kiedy już przeczytamy jego definicję w słowniczku, który znajduje się na końcu każdego rozdziału.

Książka jest formatu A4, więc nie należy do małych, ale mnie to nie przeszkadza. I poziomem nie odbiega od swej poprzedniczki, Części Pierwszej. Podobnież ilustracje, ten sam styl, bo ten sam ilustrator. Mimo że tekst jest bardzo przystępny, a pomysł na książeczkę tego typu bardzo dobrze zrealizowany, to niestety (znów) ilustracje mi się nie podobają. Wiem, że to ma być taki trend, jakby figur geometrycznych, ale postacie przez to nie są sympatyczne, tylko groźne i jakieś nieprzyjazne. Kolaż różnych grafik jest w porządku, podobają mi się "wtrącenia" grafik-zdjęć przedmiotów, które mają zastąpić prawdziwe sprzęty danego zawodu, to jednak nie przemawiają do mnie. I do Bu też nie.



Za to sądzę, że obie części przygód Basałyka i Psotki, którzy "idą do pracy" będą świetną pomocą dla pań przedszkolanek, które w końcu również uczą pewnych zachowań społecznych dzieci i - z tego co wiem - także bawią się z dziećmi w różne zawody.

Moja ocena: Polecam. Wszystko jest ok. Tylko ilustracje nie w moim typie, chociaż i tak nie całkowicie, ale częściowo.

Tytuł: Basałyk i Psotka idą do pracy. Część 2
Autor: Małgorzata Żółtaszek
Wydawnictwo: Poradnia K
Rok wydania: 2016
ISBN:
9788363960391
Oprawa: twarda, kartki solidniejsze, ale matowe, lekko szorstkawe
Liczba stron: 68
Wiek czytelnika: 3-9
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poradnia K:
_____________________________________________


piątek, 17 marca 2017

"Jabłonka Eli" Catarina Kruusval [RECENZJA]

Ja po prostu kocham takie książki. Taki ilustracje, w które chciałoby się wskoczyć. Nie są bardzo realistyczne, są dziecięce i proste, ale mimo to mają tyle detali, że nie sposób oderwać od nich oczu. A mowa tutaj o książeczce z serii o przygodach Eli, wydawanej przez wydawnictwo Zakamarki.



To, że mojej Buńce się spodoba - nie miałam wątpliwości: że zachwyci się ilustracjami, że ona ze swą empatyczną naturą od razu rozczuli się nad losem jabłonki, że... Po prostu wiedziałam. Nie wiedziałam natomiast jak bardzo ją pokocha.

 

Pewnego wieczoru, kiedy czytałyśmy "Jabłkonkę Eli" Catariny Kruusval - pewnie już po raz czwarty wieczór z rzędu - Buńka nieoczekiwanie przerwała mi w trakcie czytania:
- Mama, mama, mama, mama! - To jej sposób na zwrócenie mojej uwagi i nadanie jej priorytetu. 
- No..?
- Chciałabym tam skoczyć - powiedziała to takim tonem, jakby mi wyznawała dość wstydliwy sekret.
- Skoczyć? - zdziwiłam się trochę. W książce nie ma nawet luźnego powiązania ze skakaniem.
- No, tam - wskazała palcem na obrazem w książce.
- Chciałabyś wskoczyć do książki? - uśmiechnęłam się, bo takie wyznanie świadczyło o umiejętności utożsamiania się z jakimś wyobrażonym światem. Czyli krótko mówiąc: wyobraźnia zaczyna pracować, jak należy. 
- Tak - przytuliła się do mnie. - Ale to musiałaby być magiczna książka. - Dodała.
- A nie jest - westchnęłam, wyprzedzając jej tok myślenia.
- Tak, nie jest. Szkoda. - Na chwileczkę się zadumała, po czym jakby się ocknęła: - No, mama, czytaj, czytaj!

 "O! Tatuś Eli! Tak mi się wydaje..."
 "A to wygląda jak ty i tatuś! Masz taki sweter, mama!"

 
 "Też bym tak poleżała przed kominkiem z wami i z moją siostrą małą"


Zacznijmy może od tego, jak wygląda ta książeczka: Jest niczym format A4, ale nieco szersza. Bardzo kolorowa, z przeuroczymi ilustracjami autorki. To te z gatunku: "gdzie jest Wallie?". Dużo detali, chociaż niekoniecznie z komputerową precyzją. Zresztą zupełnie nie o to tu chodzi. Pokazany świat ma swoje życie, a ilustracja nie ogranicza się do tego, o czym mówi tekst, pokazuje nam kontekst, dzięki czemu dziecko może odnajdywać detale na obrazkach. Może też przyjrzeć się temu, o czym nie można przeczytać. Czyli jak się okazuje same ilustracje mogą stanowić dodatkowe pole rozrywki. 

Już na pierwszej stronie widzimy fragment małego miasteczka, gdzie jest dom i ogródek Eli i jej rodziców. Przez dobry kwadrans można odkrywać zwyczajne życie zwyczajnych ludzi. Potem zagłębiamy się w historię Eli, która mieszka w domku z niedużym, ale jakże urokliwym ogródkiem, na środku którego stoi jabłonka - ulubione miejsce zabaw Eli i jej kolegi, Olka. Mały czytelnik w bardzo prostu sposób poznaje cykl, jakim żyje drzewo owocowe: kwitnie, zielenieje, pojawiają się owoce a na końcu - kiedy są dojrzałe - można je zbierać. W ziemie jabłoń zrzuca wszystkie liście i stoi sobie taka goła, czekając na wiosnę. 

Niestety pewnej nocy straszna wichura łamie drzewo. I to jest cios dla wszystkich. A Ela i Olek naprawdę odczuwają tę stratę, dlatego mama Eli proponuje kupić na wiosnę nowe drzewko, ale drzewa mają swoje flegmatyczne tempo, więc zanim będzie można się na nie wspiąć upłynie sporo czasu, ale dlaczego miało by to kogokolwiek powstrzymać przed kupnem i zasadzeniem młodego drzewka! No to kupili, zasadzili, zadbali o nie i - już efekt - pierwsze jabłko, którym mogą się podzielić. I okazuje się, że nawet takie nieduże drzewko daje pyszne owoce.




Co ja widzę jeszcze w tej powiastce, jako rodzic? Przede wszystkim bardzo ładnie pokazany cykl życie roślin w różnych porach roku - i to tego zabawnie zilustrowany. Poza tym możliwość pokazania dziecku, że kiedy coś się zepsuje, zniszczy tak, że nie można już tego naprawić - to nie jest to koniec świata. Czasami coś, co mamy w zamian - w ramach rekompensaty - nie jest takie złe. A może nawet lepsze? Za to na pewno ma swoje zalety. Bo, jak mówi stare porzekadło, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ela jest przekonana, że nic nie zastąpi je jabłonki, tymczasem jednak drzewko daje owoc, który jest równie pyszny, co ten ze starej jabłonki. Ale na wszystko trzeba czasu i cierpliwości. Oraz wytrwania, bo w końcu młode drzewko nie umie o siebie zadbać, trzeba mu na początku pomagać, ale ono potrafi się odwdzięczyć. 

Moja ocena: Bardzo polecam. Dla mojej 3-letniej Buńka książeczka trafiona w punkt. Idealne dla wrażliwych dzieci, którym trzeba czasem pokazać, że porażka, krzywda, niepowodzenie można obrócić na naszą korzyść. A ogromną rolę odgrywają tutaj ilustracje. Co do tekstu, jest on prosty, zrozumiały, ale bez przesady. Jak dla mnie idealny dla 3-latka.


Tytuł: Jabłonka Eli
Autor: (+ilustracje) Catarina Kruusval
Wydawnictwo: Zakamarki
Rok wydania: 2009
ISBN: 9788360963524
Oprawa: twarda, błyszcząca; kartki matowe
Liczba stron: 28
Wiek Czytelnika: 3+

Recenzja mogła powstać dzięki Wydawnictwu Zakamarki:
  

wtorek, 14 marca 2017

Nowa "Księga Dziecka" Searsów [RECENZJA inna niż wszystkie]

Pamiętam, jak umordowana przyjechałam z Maniulą po odwiezieniu Buńki do przedszkola. Zabranie się z tą dwójką do samochodu, pamiętając o wszystkich elementach, bez których dwunastominutowa podróż samochodem może przerodzić się w trwające całą wieczność piekiełko, to już nawet nie wyzwanie, a czyste szaleństwo.

Tym razem pomimo tych wszystkich drobiazgów, o których pamiętałam, było koszmarnie. Jeszcze dobrze nie wyjechałam na drogę, a Mańka już rozpoczęła koncert. Buńka musiała wtrącać swoje trzy grosze w postaci haseł: "nie mogę wyjąć tej żulawinki z woleczka!", "Koculek spadł na ziemię!" i w ryk. Połowa drogi za nami a ja mam wrażenie, jakbyśmy jechały od ładnych kilkunastu godzin.

Kiedy wracam, Mania drze się na cały regulator. Śpiewam do niej, mówię, uspokajam, to puszczam to wyłączam muzykę - nic nie działa.



Ale w końcu przyjechałam. Nerwy w strzępach, cała się trzęsę. Marzę o tym, by uśpić dziecko i mieć te pół godziny na kawę. I ciszę.Wtedy dopada mnie listonosz, a ja widzę, że przyszła - w końcu - wyczekiwana przeze mnie "Księga Dziecka. Od narodzin do drugiego roku życia" Searsów. Poczułam się tak, jakby ktoś podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę, bym mogła się na nim oprzeć. A bek na końcu nosa zamienił w uśmiech. Książka potrafi zdziałać cuda.

Kiedy tylko dziecko mi zasnęło rzuciłam się na czajnik, po czym sięgnęłam po książkę - a w zasadzie opasłe tomisko. I wsiąkłam.

Pierwsze wrażenie: Książka jest cudownie napisana, nie da się ukryć, że autorzy nie tylko znają się na rzeczy, ale przede wszystkim rozumieją jak to jest być rodzicem, a nie tylko lekarzem, który zaleca praktyki wyrwany z kontekstu "życia dziecka". Wszystko tam ma sens. Logicznie wyprowadzone tezy prostymi tak naprawdę argumentami stają się oczywiste.

A teraz trochę szczegółów.
Książka naprawdę ma te niespełna 800 stron, więc na całe szczęście papier jest najprostszy a okładka przyjemnie matowa lecz miękka, by nie dodawać jej kilogramów. Ma służyć, być w użyciu, a nie stać na półce, więc super.

Dla wygody mamy tutaj bardzo złożony podział.:
- 5 części: Początki podstawy opieki nad dzieckiem, Karmienie i odżywianie dziecka, Współczesne rodzicielstwo, Rozwój i zachowanie małego dziecka, Bezpieczeństwo i zdrowie dziecka.
- Każda z części ma rozdziały - wszystkich razem jest 28. Średnio 5-6 rozdziałów.
- Każdy jeden rozdział ma jeszcze swoje podrozdziały: przypada średnio koło 10 podrozdziałów na jeden rozdział.
- Plus na końcu siatki centylowe dla chłopców i dziewczynek oraz Indeks.

W środku znajdziemy nie tylko suchy tekst, ale też staranne rysunki (jakby ołówkiem) oraz ramki, w których odseparowano tekst dodatkowy.

Ciekawą formą jest potraktowanie pewnych aspektów danych tematów jako odpowiedzi na pytania, które mogą (i najczęściej tak jest) nurtować rodziców.

Czcionka jest przyjemna, dobrze się czyta, a tekst podzielono na dwie kolumny na stronie, przez co nie tworzy się nam obraz rozmytej plamy tekstu. Optycznie widzimy "kratkowany" tekst, jakby w blokach i możemy łatwiej ogarnąć wzrokiem kawałek tekstu dotyczący danego tematu.






To tyle jeśli chodzi o techniczne aspekty książki. A jak ja ją odebrałam? 
Przede wszystkim jest kompetentna. Autorzy (o których wiemy, że nie tylko jedno trzech z nich jest pediatrami, a czwarte doradcą laktacyjnym, ale przede wszystkim są rodzicami) sami piszą o sobie w pierwszych słowach książki: "My nie tylko napisaliśmy tę książkę - my ją także przeżyliśmy". Nie unikają trudnych, niewygodnych tematów. Jeśli w jednym miejscu zagadnienie tylko zostało poruszone, Czytelni od razu zostaje poinformowany gdzie znajduje się jego rozwinięcie. 

Prawie fizycznie wyczuwa się spokój.  Czytasz i się uspokajasz, bo okazuje się, że mimo niewiedzy na dany temat, intuicja Cię nie zawiodła. A jeśli zaprowadziła Cię jednak na manowce, to nic straconego, można jeszcze skorygować błąd, bo przecież ludzką rzeczą jest błądzić. Ale trzeba umieć się też przyznać przed sobą do błędu i zacząć pracować nad tym, by go naprawić. Jednak jest też bardzo ważna rzecz: nie odkładamy tego na jakieś fikcyjne "jutro"!

W sposobie, w jakim Searsowie się wypowiadają, wyczuwamy dużą empatię i zrozumienie dla rodziców, którzy nie mają kompletnie doświadczenia. Pokazują ogromne zalety rodzicielstwa bliskości, podając kolejne argumenty, które świadczą o tym, że nie ma szans, by samo rodzicielstwo bliskości mogłoby rozpuścić dziecko, czy utrudnić uczenie samodzielności. Oczywiście mówimy tu o mądrym rodzicielstwie bliskości a nie trzymaniu dziecka na smyczy, tłamsząc go. I to nie tak, ze jest to jakaś trudno wyczuwalna granica. Myślę, że jest to dość intuicyjna sprawa. Ale w razie obaw - cała książka jest jakby opatulona mądrym podejściem do rodzicielstwa bliskości. Przez to jest bardzo naturalna. Nie mamy poczucia, jak w przypadku innych książek-poradników, że coś nam zgrzyta. Jakbyśmy nie były do końca przekonane, że dana metoda jest słuszna i zadziała. A jeśli zadziała, to czy przypadkiem nie zostawi po sobie "rannych"...

Tak jak pisałam wcześniej - dzieje się to za sprawą naturalności i logiki w rozumowaniu i prezentowaniu argumentów przez Autorów. Po prostu czytając czuję się zaopiekowana. A to niezwykłe uczucie, kiedy jest się mamą. Zwłaszcza, kiedy dotyczy to poradnika dla rodziców.


Moja ocenaBardzo polecam. Książka jest wybitna. Obszerna, chociaż nie męczy nas bzdurnym wodolejstwem, z którego nic nie wynika, a jest to rzetelna wiedza, chociaż przelana na papier w bardzo przystępny sposób. Często łopatologicznie, chociaż nie jest to wada, bo czasem naprawdę rodzice potrzebują tego, zwłaszcza jeśli chodzi o żywienie -przynajmniej tak widzę z mojej perspektywy. Poza tym obrazki, ramki - wszystko sprawia, że łatwiej się czyta. 
Tytuł: Księga Dziecka. Od narodzin do drugiego roku życia
Autor: William, Martha, Robert, James Sears
Wydawnictwo: Mamania
Rok wydania: 2017
ISBN:
9788365087904
Oprawa: miękka (okładka klejona z elastycznymi okładzinami)
Liczba stron: 800

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mamania:

http://mamania.pl/ 

czwartek, 9 marca 2017

9 marca - jeszcze w klimacie Dnia Kobiet - apel do kobiet.

9 marca 2017 r.
Czwartek

Mania: 10 miesięcy, 2 tygodnie i 8 dzień
Bunia: 3 lata, 4 miesiące i 2 tygodnie i 7 dni
Waga: 56 kg. Cały czas.
Pogoda: Jest szaro. I tak okrutnie smutno, że patrząc za okno można się rozpłakać. Albo rozchorować.




19:10




Dziś będzie apel. Z okazji Dnia Kobiet. Tak, celowo dzień po, bo wszyscy uzewnętrzniali swoje emocje dokładnie 8-go marca, więc mój apel przeszedłby w ogóle niezauważony.

Co to za apel i do kogo? No właśnie.
Wszyscy krzyczą, że kobiety takie poszkodowane, takie bidule, że obrażają nas określeniami z gatunku "słaba płeć"... Ja już nie wchodzę w to, czy rzeczywiście mężczyźni traktują nas jak gorszy gatunek. Tutaj jest kwestia mentalności. No i wychowania. Jeśli mężczyzna był wychowywany w domu, gdzie rządził facet, a kobita musiała wokół niego robić i nie usłyszała nawet zakichanego "dziękuję", to jak taki chłopiec ma być mężczyzną, który rozumie potrzeby kobiet? W tym temacie, jak już pisałam - wypowiedziano się na wszystkie możliwe sposoby, więc po co do tego jeszcze ja?

Ja bym chciała poruszyć problem, o którym mało kto mówi. Otóż kobiety same siebie dyskryminują, podkładają nogę, obmawiają wzajemnie, robią sobie świństwa i oczerniają nawet publicznie [sic!]. No cóż, taka mentalność. Chociaż oczywiście - jak wiemy - jeśli chodzi o biedną macicę, wszystkie w jej imieniu będą walczyć. Razem. No, bo przecież się wspierają.

Ale ja bym nawet nie chciała tu apelować do wszystkich kobiet. Chciałabym stanąć w obronie wizerunku młodej matki Polki, od której oczekuje się w ostatnich czasach więcej niż na stanowisku kierowniczym w korpo. Taka matka musi być przede wszystkim dobrą matką, wzorem do naśladowania i stać na straży małych dziecięcych brzuszków. Musi posiadać umiejętności organizatorskie i logistyczne, by wszystko tak poukładać w domu i życiu rodziny, by wszyscy byli zadowoleni. Nie zapominajmy, że matka musi umieć przyzwoicie gotować, malować bądź rysować i koniecznie śpiewać (3 latki wiedzą, o co chodzi). Najlepiej, by umiała sprzątać (nie wszystkie kobiety to potrafią!), była wysportowana (wyścigi z dziećmi, walka ze znoszeniem wózka ze schodów) a do tego zawsze uśmiechnięta i zadbana (tutaj potrzeba umiejętności magicznych, by makijaż zatuszował chroniczne niedosypianie).
A do tego oczekuje się, że będzie wydajnym pracownikiem (albo prowadziła swój biznes - taka mama siedząca w domu to po prostu wypowiadana z pogardą kura domowa).
Nie zapominajmy, że jest ona najczęściej czyjąż żoną. No cóż, musi ona dbać o męża. On o nią też, ale jednak wciąż dla tego męża to i tamto... W znaczeniu: powinna być i seksi, i zawsze "zrobiona" na twarzy, dobry ciuch, a nie jakiś powyciągany dres, no i oczywiście sprawy łóżkowe też powinny mieć się dobrze.
Plus powinna się realizować - wiecie - coś tworzyć, być fit, ćwiczyć albo przynajmniej biegać. Dobrze jeszcze, żeby w tym wszystkim była pasjonatką. 

Mało, nie? 

A jaki jest tak naprawdę wizerunek kobiety, która zdecydowała, że zostanie z dzieckiem w domu (może nie na stałe, ale na jakiś czas)? Jest to kobieta, która zrezygnowała z siebie. I nie tylko zatrzymała się, ale wręcz zaczyna cofać. Pasja? Taka matka przecież nie może mieć pasji przy tylu obowiązkach! Czyli to raczej bezkształtna masa (eh, te kilogramy po ciąży...), wiecznie niewyspana, z przetłuszczonymi włosami, o niezdrowej cerze nieregularnie jedzącej osoby. Koniecznie w dresie, w butach i płaszczu, w których chodzi już trzeci sezon. Dla wielu jest to obraz kobiety, która już raczej niczego wielkiego nie zrobi i nie osiągnie zbyt wiele. 

No to kobiety zaczęły walczyć z tym obrazem: zaczęły robić to wszystko jak roboty. Nieważne, co w domu, ważne, by pokazać światu, że mimo dziecka i tak nic mnie nie ogranicza, żeby ci wszyscy myślący stereotypami zakrztusili się tymi swoimi mylnymi przekonaniami. 

Ja nie wiem, czy o to chodzi. Ale ja nie chcę być fit. Nie chcę biegać w sportowych ciuchach, popijając powereidy. Nie, bo nie. Bo to nie mój styl. Jestem mamą. I chcę być szczęśliwa jako mama. Ja jestem z tych, którzy idą do celu powoli. Mam swoje marzenia, które spełnię, kiedy przyjdzie czas, bo "wszystko ma swój czas". Robię małe kroki. Nie zdobywam góry szturmem, spektakularnie. To, że ktoś nie widzi, że cały czas - chociaż każdy ma gorsze dni - staram się w tym kierunku coś robi, nie znaczy, że się kiszę w domu. Okey, czasami się w nim duszę i mam dość, bo potrzebuję odmiany. Ale idę dalej. A to, że tu nie piszę o tym, jaką górę zdobywam, to tylko dlatego, że nie chcę zapeszać. I ocenianie siedzącej w domu mamy jako tej, która nic nie robi dla siebie, tylko wypruwa sobie żyły dla dzieci (albo gorzej: nie robi w ogóle nic), bez poznania jej jest jakimś nieporozumieniem. Już nawet nie mówię, że to niesprawiedliwe potraktowanie sprawy, skoro wszyscy wiemy, że sprawiedliwości nie ma na tym świecie.

Może się niektórzy zdziwią, tak naprawdę jest. I prócz kilku wyjątków, wszyscy wciąż mnie wypytują, czy już coś robię. Bo skoro mam nerwicę i siedzę tylko w domu, to może powinnam coś zrobić dla siebie, dla samorozwoju, to bym o głupotach nie myślała. Ja już nie wchodzę w kulturę wypowiedzi, ale taki jest przekaz.

To teraz tak dla wszystkich: otóż robię wiele rzeczy dla siebie, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie dla kogoś, kto patrzy na innego człowieka przez pryzmat tego co widać na zewnątrz? 


Tak, przyznaję, że ostatnio u mnie bardziej kryzysowo, ale nerwica wraca do mnie teraz głównie w swej fizycznej postaci. Dlatego znów mogę ruszyć po marzenia. Tylko na ten moment stawiam mniejsze kroki.


piątek, 3 marca 2017

2 marca - jak po burzy... czasami wychodzi słońca, a czasami tylko trochę oczyści się powietrze




2 marca 2017 r.
Czwartek


Mania: 10 miesięcy, 2 tygodnie i 1 dzień
Bunia: 3 lata, 4 miesiące i 2 tygodnie
Waga: 56 kg. Mamy wagę. Więcej: mamy taka, co to te tłuszcze sprawdza, wodę i mięśnie - wyszło, że mam niedowagę. Ha ha)
Pogoda: Z gatunku "zima odchodzi"; pachnie starą trawą, której zapach podrywa wiatr. Niebo jest niebieskie błękitem przedwiosennym. Na drzewach jeszcze nie widać żadnych oznak nadchodzącej wiosny. Czyli jest tak jak pisałam: zima odchodzi, tylko jeszcze wiosna się trochę jakby spóźnia...




4 z minutami

Słyszę Maniulę wyraźnie. To znaczy, że jest głodna. Włączam automat: wstaję, kieruję się w stronę kuchni, zaświecam tam małe światło i robię mleko. Wracam. Biorę upłakane dziecko (tak, Mańka to jedna z tych, która w ciągu kilkunastu sekund zdąży się doprowadzić do takiego stanu, że cała rozchyłkana nie może się uspokoić). Kładę do naszego łóżka, gdzie od paru godzin po (co)nocnym koszmarze śpi także Buńka. Wciskam butlę w dziubol i zapada cudowna cisza, zakłócana jedynie dźwiękiem łapczywie przełykanego mleka. Śpię na boku. eR. też, bo przecież wzięliśmy sobie szersze łóżko, ale któż by przewidział, że dzieci będą zajmować więcej miejsca niż my razem? Kiedy butla zostaje opróżniona, Mania dostaje smoczek i przytula się do mnie. Zasypia szybko. A z nią i ja.



06:40

Otwieram oczy. Słyszę Maniulę. Czuję jej stopy, które kopią mój brzuch. I rączki, które bawią się moimi włosami. W zasadzie to dobrze, że się budzę; Mania nie zdąży wyrwać mi wszystkich włosów. Mańka zaczyna gadać. Przechodzi od tata do titi, przez dzidzidzidzi aż dochodzi do czegoś, co według mnie przypomina mama. Ale równocześnie może być czymś jeszcze innym.

Kręci się przy tym tak, że nie jestem w stanie zapanować nad nią w łóżku. Tymczasem Bunia śpi, jakby nas tam w ogóle nie było. Zazdroszcząc jej - wychodzę. Boli mnie to, jak nie wiem, ale wstaję, zabierając małego rozrabiakę do kuchni. Tam jem śniadanie, przyglądając się, jak Mania bawi się zabawkami. Robię sobie kawę. Wtedy wiem, że zaczyna się dzień. Kolejny, chociaż pewnie bardzo podobny do dziesiątków innych, które minęły i tych, które dopiero mnie czekają. 


Tak wyglądał dzisiejszy poranek, ale nie różnił się od tych wszystkich, które były, kiedy mnie tu nie było. No dobra, byłam, ale w inny sposób. Był to mój sposób na radzenie sobie z trudnościami natury psychicznej, tak bym to określiła. Po prostu wolałam zrobić coś pożytecznego, niż wciąż narzekać i się użalać - pisać recenzje.

Czy pomogło? W zasadzie trochę tak. Ale gdybym odpowiedziała, że nie do końca, to też byłaby to prawda. Przynajmniej zrobiłam coś konstruktywnego, z czego realnie możecie korzystać, zaglądając w zakładkę "Recenzje Mamy" w głównym menu na blogu, gdzie czekać będą na Was recenzje. Teraz nie będą pojawiać się tak często, ale na pewno co jakiś czas. Przedwczoraj była premiera książki Księga Dziecka Searsów (zapowiedź tutaj), która wczoraj do mnie przyszła. 10 marca pojawi się recenzja i już mogę Wam zdradzić, że jest to książka warta kupienia, serio. Wsiąkłam.



11: 28

Mania śpi. Piję kolejną kawę. Ostatnio w żyłach płynie mi głównie kawa. I to - o zgrozo - rozpuszczalna. Źle się czuję, śle sypiam, znów jadam jakieś gówno (w znaczeniu: jakieś chrupki Mańki, jakiś chleb z masłem, jakieś niedojedzone kanapki Buńki, jakieś ciastko, żelka, cukierka... aż się rzygać chce), boli mnie brzuch i głowa, źle mi się oddycha (nie, to nie smog, bo u nas powietrze jest ok ostatnio), czuję się wciąż bardzo zmęczona, ale wieczorami to się snuję, a nie poruszam... Ale nie narzekam. Już kiedyś o tym pisałam: jakie to bezproduktywne działanie. eR. nie wie. Widzi tylko, że chodzę zmęczona. Ale robię wszystko - zaciskam zęby i już. Chodzę na spacery, robię zakupy, chociaż mam bek na końcu nosa, jak wiem, że muszę je zrobić, sprzątam, coś gotuję, chociaż bez szału, raczej nazwałabym to "przygotowywaniem jakiegoś jedzenia do zjedzenia" usypiam Mańkę (chociaż ostatnio strasznie mi to długo schodzi...), odprawiam Buńkę do spania (ma fazę, że tylko z mamą idzie się myć i spać). Może nie jestem zajebistą żoną ostatnio, ale nie chcę się skarżyć, bo mnie samej na myśl, że słuchałabym po raz enty narzekać i żali robi się słabo. 

Wiecie dlaczego? Bo mój problem nie jest unikalny. To nawet nie to, że "inni ludzie mają prawdziwe problemy", bo ich dom spłonął w pożarze, do dzieci w Afryce głodują, bo... To nawet nie to, że ja jako matka mam przerąbane, bo wszyscy są przeciwko mnie, bo jestem ze wszystkim sama... Myślę, że w mojej sytuacji jest wiele kobiet. Ba! wiele więcej, niż wiele. I to mnie jakoś przytłacza: fakt, że mój problem dla wielu nie jest problemem, bo jest także codziennością, jak moja. Bo ja to przeżywam, jako naprawdę trudną sytuację, chociaż obiektywnie pewnie nie jest ona aż taka. Czy ja ten problem wyolbrzymiam? Nie, mi on naprawdę tak doskwiera. 

Dlatego nie piszę, o czym mowa. Już wystarczy, że ja to tak przeżywam i nie mogę się pozbierać. Jeszcze jakbym się miała przejmować, że się pół Internetu (dobra, chciałam się lepiej poczuć, chociaż o moim istnieniu w sieci wie zaledwie garstka ludzi, jak na rozległość sieci) się ze mnie śmieje...

Zaraz ktoś na mnie wyjedzie, że powinnam powiedzieć eR., bo przecież zaufanie, oszukiwanie, kręcenie... i on się i tak dowie, będzie mu przykro, że mu - niby - nie ufałam. Umówmy się, że jak ktoś na mnie wyjedzie, to wyjedzie. Jeszcze tego brakowałoby, żeby i on się śmiał.



Zapomniałam napisać, skąd ten dzisiejszy tytuł. Wiecie, czasem człowiek przechodzi różne burze w życiu, zawirowania, rewolucje, trudne sytuacje... Ale kiedy jakoś je pokona, przezwycięży, to ma nadzieje na to "słońce", że los się odwróci, że teraz to wiatr go będzie niósł, a nie wiał w oczy. 
Tymczasem powietrze minimalnie się oczyściło, człowiek lepiej widzi, ale jest bardzo zmęczony burzą. Ani wiatru, który miałby pomóc, ani słońca, które sprawiłoby, że człowiek się uśmiechnie, zmobilizuje do działania pozytywną energią... Nic. Stoi. Chociaż optymista powiedziałby: "... a to już wiele".




Miało być dziś bardziej optymistycznie, ale nie wyszło. 
Następnym razem. 


Kilka zdjęć ze spaceru pt.: "kiedy zima próbuje odejść, nie czekając na wiosnę"





Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric