28 kwietnia 2016 r.,
Czwartek
Mania: 14 dzień
Buńka: 2 lata, 6 miesięcy i 13 dni
Waga: 61,2 kg
Pogoda: Wiosna, wiosna w pełni - trochę słońca, trochę deszczu (i śniegu?) Czyli jak w przysłowiu - kwiecień, plecień - bo przeplata trochę zimy, trochę lata.
16:26
Urodziłam. Informacja dla wszystkich, którzy ciekawi, trzymali kciuki, myśleli i byli - chociaż tylko myślą - ze mną: Mania przyszła na świat 15 kwietnia o godzinie 5:30. Ważyła dokładnie 3, 560 kg i miała 56 cm długości. A do tego wybroczyny na główce i duże stężenie hemoglobiny we krwi.
A teraz flashback z tego, co się zdarzyło.
Tak jak pisałam, następnego dnia udałam się do szpitala. I czekałam. Trafiłam na sali na taką gadułę, że nie sposób było się wyłączyć i poczytać czy popracować. Przynajmniej się nie nudziłam. Potem dokoptowali nam jeszcze jedną dziewczynę. Tak mi jakoś znajomo wyglądała, ale ja nie z tych, co od razu zapytają: "Ej... a my się nie znamy z ...?" i tu pada jakaś "szkoła baletowa", "kolonia nad morzem" czy "warsztaty z rękodzieła".
- A który jesteś rocznik? - pyta nagle ona.
- 8-8 - odpowiadam.
- Ja też - ona na to. - A nie chodziłyśmy razem do liceum?
Ja - duże oczy.
- O, rany... Tak? - Nie powiem, byłby wstyd, w końcu ten sam rocznik, to chyba powinnam poznać, a przynajmniej powinnam zacząć coś kojarzyć. A tu nic.
- Chodziłaś do "D"? - pyta.
- Tak! - odpowiadam zaskoczona. Jeszcze bardziej mi głupio, że ona kojarzy coś, a ja, jak taka dupa wołowa, siedzę rozkraczona ze swoją równie rozkraczona pamięcią i nadal "ni hu-hu".
- Ja chodziłam do "E" - kontynuuje ona.
Do "E"? Jeszcze gorzej, myślę, przecież znałam z tej klasy większość osób!
Szybko jednak powiedziała mi z kim się trzymała i nagle zaskoczyło! Ciekawe, że ten efekt zawsze ma taki zam dźwięk: "klik!" i łapiesz. Jak w jakimś mechanizmie. I od razu widać to też na twarzy. Niestety.
Okazało się też, że sama ma trudną sytuację w ciąży. Też miałam trudny początek, tylko u mnie wszystko się wyprowadziło. Cudem, bo cudem, ale wszystkie znaki na ziemie i niebie wskazywały, że dziecko jest zdrowe i takie też zamierza się urodzić. U niej - nie. Nie wchodzę w szczegóły, ale szczerze jej współczułam, chociaż wydawała się - jak na tę sytuację - bardzo pogodna. Może dlatego, że wyszła jej duża religijność, co przywróciło mi wiarę w ludzi, serio. Coraz mniej takich, którzy - w obliczu wydawałoby się tragicznej sytuacji - zawierzają wszystko Górze i wierzą, że i Ona pomoże im się wyzbierać z psychicznego dołka, kiedy już dziecko się urodzi. A miała zaplanowaną cesarkę tego samego dnia, co ja indukowanie porodu - w piątek, 15 kwietnia.
Czyli czekamy już we trzy. Skurcze niby są, ale takie, że to śmieszne nawet wspominać o nich komukolwiek. Mijają dwa dni i nic. Ale myślę: Wiecznie nie będę czekać, najwyżej do piątku.
No i ok. Codziennie zdrowaśka, by nie rodzić w nocy i budziłam się rano cała i ... podwójna. Aż do czwartku w nocy. Grześ po 1 obudził mnie długi, mocny skurcz. "Gaduła" nie spała. Mówię, że obudził mnie cholernie długi skurcz.
- Może nie będą musieli ci go wywoływać - mówi z optymizmem.
- Taaa... coś wspaniałego - mówię gorzko, ziewając. Czuję narastający niepokój i zmęczenie. W końcu to środek nocy.
Po trzech skurczach i skracających się minutach przerwy pomiędzy nimi poszłam do położnych. Zbadały mnie.
- No, to idziemy na blok - mówi jedna rezolutnie.
Cudownie..., myślę.
- Ile jest? Tak z ciekawości... - zagaiłam.
- 4 cm, jak nic.
- Szybko... - stwierdziłam i poszłam się spakować. Jedna z położnych pomogła mi się zabrać i poszłyśmy.
Skurcze szybko nabierały tempa. Zaraz po telefonie do położnej, z którą się umawiałam, kazali mi się położyć do KTG. I, jak poprzednio, dziecko postanowiło pójść w kimono i na wydruku widziałam równiuteńkie tętno - 120. A skurcze coraz silniej się pokazywały. Musiałam je znosić w najgorszej możliwej pozycji: na plecach.
Szybki sms do stworzonej wcześniej grupy, że "się zaczęło". Grupa wsparcia oczywiście nie zawiodła: siostra i mama od razu odpisały, że mi kibicują. Tylko eR. odezwał się z opóźnieniem. Ma mocny sen. Ale treść smsa postawiła go w stan gotowości. "Teraz chyba nie zasnę do rana", napisał. Potem się przyznał, że jednak po godzinie zasnął :)
Położna przyjechała błyskawicznie, jakby gnała na sygnale. Po 40 min mordowni na plecach ostatecznie uznali, że badanie KTG jest ok. Poszłyśmy do "pomarańczowej sali" do rodzenia rodzinnego i potem już się szybko potoczyło. Prysznic, przebrałam się i usiadłam ciężko na worku. Każdy skurcz był dobitny i trudny. Zwłaszcza, że położna naprowadzała dziecko przy badaniu podczas skurczów. Myślałam, że mi oczy z orbit wyjdą z bólu. Ale była noc. Spokojnie, zero szumu dziennej krzątaniny personelu. Teraz myślę, że może to nie był taki zły wariant: poród w nocy.
Dwa ostatnie skurcze przygotowujące były tak trudne, że naciągało mnie na wymioty i trzęsłam się cała.
- Chce mi się spać - mówię. - Najchętniej zasnęłabym, a nie rodziła. Nie mam już siły...
- To śpij - na to położna.
Zasnęłam. Dwa razy. A potem już się zaczął wysiłek. 3-4 skurcze i usłyszałam krzyk Mani. Byłam w szoku, że poszło to tak szybko.
- Świetnie! - na to położna. - Powinnaś szybko dojść do siebie, bo nie będzie żadnej rany.
Drugą położną okazała się być mama mojego kumpla. Ślub brał z moją dobrą koleżanką, na który nie mogliśmy przyjść, bo miałam już bóle wieczorami. Przy ogarnianiu mnie po porodzie opowiadała o tym, jak to wesele wyszło bajecznie, jak się ludzie bawili. Takie rozmowy rozładowują napięcie i kobieta czuje się komfortowo. Mówimy tu o względach psychicznych, oczywiście. Fizycznie, trudno mówić o jakimś komforcie, kiedy taka babka leża w mokrej piżamie z jeszcze nie do końca czystym bobasem.
Potem - jak nakazują wszelkie zasady - leżałam z dzidkiem dobre 3 h (mają być przynajmniej 2h) "skóra do skóry". I dostałam pojedynczą sale, z własną łazienką! Bardzo ładną, odmalowaną, z widokiem i, znów, cudownym poczuciem komfortu psychicznego, ale i fizycznego. Zwłaszcza, że nasz pobyt przymusowo musiałyśmy przedłużyć...
Tak, żółtaczka. Raz, że mała miała wybroczyny na główce, a dwa, że miała nieprawdopodobne stężenie hemoglobiny we krwi. Dlatego poziom bilirubiny nie chciał schodzić przez 3 dobry. W zasadzie mimo fototerapii poziom był dokładnie jednakowo wysoki.
Fototerapia. Co to takiego? To nic innego jak forma solarium dla noworodków. Leży taki malec na czymś w rodzaju niedużej deski surfingowej z grubym kablem. W szpitalu nieformalnie nazywają to "naleśnikiem" - taki "billy bed". Świeci toto fluorescencyjnym niebieskim światłem i ma zmniejszyć ilość bilirubiny. A chodzi o to, by naświetlało się największą możliwą powierzchnię ciała dzidziusia. Czyli: malec leży na twardej deseczce w samym pampersie. I z "okularkami" na oczach. Specjalna opaska ma chronić oczy, ale jest zrobiona z jakiegoś śmiesznego materiały, który rozciąga się trwale bardzo szybko, przez co przy kręceniu głową, "okularki" się przesuwają. A ponieważ to światło może naprawdę zaszkodzić takiemu maluszkowi, trzeba tego bardzo pilnować. Umówmy się: dzieci tego nie lubią. Ja też bym nie lubiła. Niestety to nie jest tak, że pielęgniarki się tym zajmują, ale mamy. I taka, psychicznie i fizycznie zmęczona, musi walczyć teraz z płaczącym noworodkiem, który nie chce leżeć na tym dziwnym czymś. Jeśli jednak taka mama jakimś cudem spacyfikowała bobasa, to opaska wszystko potrafi zepsuć: dziecko się budzi, denerwuje i znów wszystko od początku. W rezultacie dziecko nie leży tyle, ile powinno.
Po 2 dobie, kiedy opaska już naprawdę słabo trzymała, budziłam się co godzinę, by to kontrolować. Walczyłam z Manią całą noc. I kiedy rano zrobiono badania, które pokazały, że fototerapia nie przyniosła pożądanych efektów - rozbeczałam się przy lekarzu i pielęgniarce. Jak bóbr. Nie chodzi o to, że chciałam do domu, ale ani psychicznie, ani fizycznie nie byłabym w stanie znieść kolejnej nocy w taki sposób. Zlitowali się i wzięli Małą do siebie. Noworodki płakały, więc nie rozróżniałam, w którym momencie płacze moja córa. Wzięłam kąpiel i na zmianę spałam, odpoczywałam i odciągałam pokarm, by nie faszerowały Mańki sztucznym mlekiem. Leżała tam cały dzień i pół nocy. Mój mały dzielniaczek. Następnego dnia rano ponowiono badania i w południe okazało się, że... bilirubina spadła i wychodzimy do domu!
Pierwsze godziny w nowym miejscu były trochę nerwowe, bo też Buńka nie umiała inaczej, tylko głośno przy niej mówić. I cieszyła się, ale też stęskniła za mną, więc chciała być głównie ze mną i opowiadać o wszystkim i o niczym. Wciąż uczy się jak się przy niej zachowywać, by dziecię nie dostało zawału. Ale Buńkę wciąż interesuje "o! żółta kupa! Mamusiu, żółta kupa!", czy "a co robi dzidziuś?", "ja tylko głaskam... delikatnie głowę" .
Kolejne dni pokazały, że nasze modły zostały wysłuchane, a obawy się nie spełniły: mała je i śpi. I próbuje odbić powietrze, którym się zachłystuje podczas łapczywego jedzenia. Nie ma porównania z Bulińcią, która od 4 doby miała kolki, była nerwowa, nie chciała jeść ani spać jak Bóg przykazał - do 5 miesiąca. Ale potem i tak jej wysoka wrażliwość utrudniała normalne funkcjonowanie jako niemowlaka. A tutaj: godzina 21, dzieci śpią. Mania budzi się koło 1 w nocy, więc wieczór mamy z eR. dla siebie.
Niestety nie mogło być idealnie. Ponieważ poród był bezproblemowy (i bezzabiegowy) uznałam, że koniec krwawienia w 5 dobie to nic nadzwyczajnego. Po powrocie do domu, nie mogłam się opamiętać - tak nagle i z taka mocą wszystko wróciło. Pojawił się ból. Następnego dnia zaczęłam się dziwnie czuć - słabo i bez życia. Kolejny dzień znów przyniósł niespodziankę: wszystko znów ustąpiło. I tak w kratkę kilka dni.
- Zadzwoń do lekarza i zapytaj, czy to normalne, umów się na wizytę, bo wyglądasz gorzej niż po porodzie - Jak on umie wesprzeć żonę, nie?
I tak zrobiłam.
- Niech pani przyjedzie dziś do szpitala. Jestem do 14 - powiedział.
Na miejscu, zbadał mnie i zrobił USG.
- No, pani macica zrobiła fikoła - powiedział.
- A co to znaczy? - zapytałam zaniepokojona, że macica się oderwała i wypięła tyłem.
- To tzw. tyłozgięcie - powiedział. - Kanał się zawinął do tyłu i blokuje oczyszczanie się i obkurczanie macicy.
Pokazał mi coś na kształt worka świętego mikołaja i wygiętym "ogonem".
- A tutaj w środku widać, że coś tam jest - i tu wyliczył kilka opcji. - W taki sposób będzie się oczyszczać jeszcze z półtora miesiąca. Niestety duże prawdopodobieństwo, że w tym czasie coś się tam wedrze, jakieś zakażenie lub po prostu zacznie się psuć.
Przełknęłam ślinę. Pewnie trzeba będzie chodzić na kontrolę, żeby sprawdzać jak się oczyszcza.
Kiedy usiadłam przy biurku pokazał mi wydruki i podparł głowę ręką i westchnął.
- Wydaje się, że najrozsądniej będzie zaprosić panią do szpitala i oczyścić za jednym razem - powiedział ciężko. Moja mina chyba też wskazywała na duży niepokój.
- Rozumiem - bąknęłam. - Na długo..?
- Przyjechałaby pani rano, zabieg około południa i po południu by pani wyszła.
Wiedział, że perspektywa wyjścia mnie przekona. W końcu mam kilkunastodniowe dziecko.
- Pani karmi naturalnie?
- Tak.
- Trzeba będzie coś zastępczego, albo odciągnąć, bo potem po zabiegu nie będzie pani mogła karmić chyba z 8h, ale to zależy od rodzaju znieczulenia.
Zdecydowaliśmy się na zabieg następnego dnia. Mama miała przyjechać do małej. W lodówce było jeszcze sporo odciągniętego pokarmu, powinny dać radę. Dodatkowo kupiliśmy sztuczne. Bardzo awaryjnie.
I powiem tak: gdyby nie to, że lekarz, który mnie prowadził wszystkim się zajął, na 100% nie wyszłabym tego samego dnia. Zabieg miałam jako pierwsza, chociaż były kobiety, które już sporo czekały. Wszystko trwało 10-15 min. Moment usypiania, bardzo interesujący. Człowiek się budzi jak po kilku latach regenerującego, mocnego snu. Jedyny mankament, że po wybudzeniu, nie można spać. Ostatecznie wszystko się udało, chociaż w piątek muszę przyjechać do szpitala na kontrolę.
- A już myślałam, że po porodzie moje przygody szpitalne się skończą i nie zawitam tu za szybko - powiedziałam na odchodne.
- Pani to ma pecha. Ale w końcu szpitale mają pomagać i mam nadzieję, że tym razem już definitywnie - odparł.
Gratuluję i wszystkiego dobrego:)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję :)
UsuńGratuluję :) życzę wszytskiego dobrego, szczęścia i radości:)
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie! Na pewno życzenia się przydadzą :)
UsuńWitaj w gronie mam rocznika 2016! Oby nasze córcie rówieśnice rosły zdrowo!
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Oby :)
UsuńGratulacje!
OdpowiedzUsuńJa rodziłam rano, na porodówkę weszłam o 7 i też to sobie chwalę, bo akurat spokój był ;)
No i doczytałam o tym tyłozgięciu, ale u ciebie inaczej jest. Ja mam tak z natury i jakoś większych problemów z tym po porodzie nie miałam. Zobaczymy jak teraz.
No i zazdroszczę, że masz już córę jeszcze przy sobie. U mnie jeszcze 54 dni ;)
Dokładnie: spokój to coś nie do przecenienia. Zero nerwowych "kukań" innych położnych, sprawdzających "jak idzie".
UsuńCo do tyłozgięcia to też czytałam, ale wszędzie pisało jako o przypadłości, którą kobiety mają z natury, a nie tak ... czasowo. Z tego, co powiedział mi lekarz, to normalnie nikt by sobie z tego nic nie robił. Po prostu objawy (oczyszczanie nieregularne) wskazują, że to wina tyłozgięcia.
54 dni - korzystaj, póki możesz :) potem będziesz uwięziona w domu i zdana na zakupy męża, który nie zawsze kupi to, co sama byś kupiła :). Przynajmniej na początku, kiedy dziecię non stop by jadło i robiło kupy :) Tak czy siak, będę trzymać kciuki!