16 listopada 2016 r.
Środa
Mania: 7 miesięcy i 1 dzień
Bu: 3 lata i 1 miesiąc
Waga: olewam, bo wciąż niesprawna, a nie uważam, by to było najważniejsze w tym momencie.
Pogoda: taka jakby zimowa. Popadało chwilę, warstewka śniegu leży przed domem, ale do Świąt daleko
11:12
Jak jest? Ciężko. Zamieniam się w chodzące widmo, które gdy tylko ktoś się pojawi na horyzoncie nabiera nieco koloru. Tak, by kompletnie ludzi nie straszyć.
Mało jem. I to tego bardzo źle. Nie, żeby niezdrowo, ale chleb - co z tego, że pełnoziarnisty - powinien prócz masła mieć coś jeszcze. Jakaś wędlina? Ser? Warzywo? Dżem? Bosh, cokolwiek. To nie. To mnie tak odpycha, że nie jestem w stanie nawet przełknąć myśli o jedzeniu czegoś takiego. No i jogurt. I nieśmiertelna kawa. Miałam przechodzić na energy-syfy, ale on też mnie odpychają.
Coraz częściej boli mnie głowa, nie mam sił, nie sypiam dobrze, Mania ze swoim histerycznym płaczem potrafi mnie samą do łez doprowadzić. Bo ona przestała już jęczeć, kiedy wychodzę i znikam na chwilę z jej pola widzenia. Zobaczyła, że te jęki (widzę przecież, że dziecku nic nie ma) matka stara się ignorować - ej, nieważne, że ignoruję je, bo wychodzę to toalety - to teraz zaczęła wpadać w histerię. I potrafi w 10 sekund zanieść się takim płaczem, jakbym zrobiła jej krzywdę. Co najmniej. Kiedy wracam z toalety, od płaczu jest już sina i uspokajanie jej trwa przynajmniej 10 minut. To jakieś chore. Buńka też ząbkowała i też miała skoki, ale bez jaj...
Najgorsze, że ona nie lubi chusty. Tylko na rękach, więc nie jestem w stanie zrobić literalnie NIC. A kiedy śpi (przez błogosławione 30 minut - szał, co nie?) to ja zamiast zrobić sobie coś porządnego do zjedzenia, to biorę cokolwiek, kawa i zasiadam do pracy. A jest tego ostatnio. Co prawda na moje własne życzenie i nie żałuję, żeby było jasne. nawiązałam współprace na wielu płaszczyznach i po prostu mam obsuwę. Nawet chciałam zaryć noc, ale zasnęłam czołem "przytulona" do stołu. A było nieźle, tylko nagle wszystko musiało się zwalić na raz: angina przyszła nie w porę, jakieś uczuleniowe kwestie u Bu, które wymagają już-teraz-zaraz leczenia. Do tego ząbkowanie, skoki-nie-skoki u Maniusi, brak snu, dobrego jedzenia i czasu na ruch (na COKOLWIEK), ból głowy...
To wszystko jest jak zamknięte koło, bo jedno napędza i jednocześnie powoduje drugie. Nie wiem, jak się z tego wyrwać. Gdzieś umarły moje postanowienia, kiedy nawarstwiło się tak wiele. Do tego w firmie u eR. niekoniecznie jest najróżowiej, chociaż praca i zamówienia są. To innego rodzaju problemy, którymi się bardzo przejmuje, bo pośrednio mogą w nas uderzyć konsekwencje złych decyzji.
Za dużo. Uśmiech nagle stał się ogromnym wysiłkiem. Zachowuję siły, by pokazywać go Mani i Buni. Dla eR. już nie starcza... Ale on wie, dlaczego. I nic nie może zrobić.
Od kilku dni ogromną część energii poświęcam na powstrzymywanie się od łez. Płaczę pod prysznicem, kiedy już eR. śpi. Rozmawiamy, ale mam już dość pokazywania mu łez. Przecież to nie jego wina, a wiem jak przeżywa, kiedy płaczę.
Piszę to tym nie po to, by narzekać, ale by pokazać, jak jest i jak mi ostatnio ciężko. Wiem, że nie mam najgorzej na świecie, ale jakoś to nie pomaga. To raczej jeden z tych bodźców, które zamykają ci usta, kiedy chcesz narzekać. Więc tego nie robię. Naprawdę.
W głębi serca cieszę się, że dzieci tego nie widzą. Śmieją się i bawią jak zwykle. Dziecko, które nie osiągnie pewnej dojrzałości nie powinno widzieć łez rodziców.
Byłam tam. Rzeczywistość z dwójką małych dzieci, wśród zobowiązań i obowiązków dała w kość.
OdpowiedzUsuńPłakałam sama sobie.
Wpadałam w najprawdziwszą depresję...
A potem pękłam i WSZYSTKO z siebie wyrzuciłam.
I nagle poczułam ogromną ulgę!
Zachęcam! :)
Kochana, odnoszę wrażenie, że moje żale po prostu już się wszystkim przejadły. I ich wypowiadanie do niczego nie prowadzi. Tylko zakwasza atmosferę. Kiedy ostatnio wyrzuciłam z siebie żale mój eR. powiedział, że nie ma szans, by mnie wesprzeć więcej, bo i tak przyjeżdża późno z pracy. W innym miejscu też nie mogę liczyć na pomoc...Nie widzę sensu wyrzucania jeszcze raz tego... Ale dziękuję za pozytywne wsparcie :)
UsuńPrzykro mi :( Wiem przez co przechodzisz, bo miałam podobne momenty z moją dwójką maluchów. Czytałam twój post i przypomniały mi się od razu moje ciężkie chwile... Pewnie żadna to pociecha, ale napiszę jedno: to minie. U mnie taki przełom zaczął następować jak Zosia miała około roczku, no moooże ciut więcej. Głowa do góry! Po zimie zawsze przychodzi wiosna :)
OdpowiedzUsuńOstatnio moja koleżanka załamana dzwoniła, że jej mała kolkuje, nie daje spać, odetchnąć itd, nie wie już jak się nazywa i stanęło mi przed oczami, jak sama przechodziłam to z Bu. To pewnie własnie to wrażenie, o którym piszesz. Wiem, ze minie. Tylko boję się, ze do tego czasu we mnie w środku coś się prawdziwie złamie...i czeka mnie znów nawrót nerwicy... nie chcę tego...
UsuńDziękuję Ci bardzo za pozytywną myśl. To zawsze podnosi na duchu! :)
Ja mam jedno pytanie: a gdzie są rodzice zarówno Twoi, jak i R.??? powinni chociaż trochę odciążyć Was, skoro macie trudny etap w życiu... :/
OdpowiedzUsuńSpróbuj się nie martwić, jakoś to wytrzymacie.
Wik
Jeszcze jakiś czas temu miałam nadzieję, że czasem któreś komuś podrzucę. Ale teraz już nawet o tym nie myślę. Nadzieja i oczekiwania, że może... a potem wielkie rozczarowanie. Za dużo tych rozczarowań. To prowadzi tylko do frustracji.
UsuńMoi rodzice przezywają drugą młodość, więc generalnie od czasu do czasu odbiorą Bu z przedszkola. Mogę też przyjechać do nich, kiedy jestem z dziećmi sama. Ale, żeby zostawić... Ujmijmy to tak: nie jestem z tych, co narzucą do bawienia komuś dzieci. Chyba, że jestem pod ścianą.
Rodzice eR.... mają 13 innych wnuków. I trochę więcej lat od moich. To już mówi wiele. Poza tym Mania ma strasznie ciężko, żeby z kimś innym niż my zostać. Musi naprawdę bardzo często kogoś widywać. Inaczej zawodzący bek. To może zniechęcić.
Czy ja się martwię? Tylko jedną rzeczą. Trochę. Po prostu mi ciężko. Czym się tu martwić? No,że może tego nie wytrzymam na dłuższą metę. Po prostu chcę to przetrwać.