Piątek
Mania: 6 miesięcy, 2 tygodnie i 6 dni
Bu: 3 lata, 2 tygodni i 5 dni
Waga: Wagi jak nie było, tak nie ma. Przymusowo tkwię w niepewności. Podoba mi się to, bo kiedy waga jest, to jakby wołała w łazience: "No, weźże sprawdź!" I od razu myślisz: "Na pewno przytyłam", a kiedy się odchudzasz, nerwowo szepczesz: "Spadło? Czy nie spadło...?" Czuję, jak odpoczywa moja psychika.
Pogoda: Rano był mróz. Teraz jeszcze nawet trzyma. Ale co tam! Słońce wyszło, cud jakiś!
09:27
To jeden z tych dni, kiedy naprawdę wszystko jest przeciwko tobie. Nawet nie to, że mam kiepskie samopoczucie i wmawiam sobie, że ta mała zabawka z jajka niespodzianki, na którą nadepnęłam nad ranem to oczywiście zmowa Losu i Pechem. To, powiedziałabym, naprawdę ze swej natury trudnych dni bardzo ciężko zapowiadający się dzień.
Mania się budzi. Jest ciemno, ale teraz, jak wiemy, to jest żadna wskazówka. O siódmej rano też jeszcze jest ciemnawo. Patrzę na komórkę: 01:50. I wiem, że to nie żart. Jęknęłam.
Dopiero teraz mój mózg odczytał informację z gardła, że boli, jakby jakbym miała tam miliony małych igiełek. Robię mleko dziecięciu, popijam wodę. Minimalnie lepiej.
Mania buczy coraz głośniej, więc pędzę do niej. Zjada i zasypia. Uff. Cała noc przede mną.
Budzi mnie wiercące się nieopodal dziecko - Mania. Znów?!, myślę zrezygnowana. Ale zaraz słyszę, że Bunia płacze przez sen. Już wiem, że to jej płacz obudził M. Wciąż jest ciemno, ale koło mnie nie ma już eR. To znaczy, że przynajmniej jest 6.
Patrzę na komórkę: 6:03. Niech to szlag. Bu płacze coraz głośniej, chce do taty. Muszę jej wytłumaczyć, że go nie ma. I może przejść jeszcze pospać w naszym łóżku. Cała zimna - bo przecież śpi odkryta, taka gorąca jest pół nocy - wskakuje na duże łóżko. Każę jej przeprosić Maniulę, że ją obudziła. Po minie dziecka widzę, że ta kwestia nie zostanie szybko załatwiona.
- Idę do łazienki - mówię. - Jak wrócę, Marysia ma być przeproszona.
Wracam.
- Przeprosiłam M. - mówi a ja z zaskoczenia aż nie wiem, co powiedzieć.- Idę sikać.
Kiedy wraca, odzyskuję mowę.
- Ładnie, że przeprosiłaś, bo obudziłaś ją a ona chciałaby jeszcze pospać. Niestety już nie zaśnie, bo tak mają małe dzieci - nie wchodzę w szczegóły. - Chcesz jeszcze pospać? To śpij. Ja biorę M. do kuchni.
Dalej to już mordęga ubierania, czesania, namawiania do ubrania kurtki i czapki... W tle Maniula jujczy, że głodna, że pampers, że się jej nudzi, że... Znacie to.
Moje gardło, niczym jedna rana, boli jak jasna cholera. Czuję, że zaczyna mnie coś łapać. Wiecie: jakieś dreszcze, zimno-gorąco, katar, ból głowy...
Ale ubieram dzieci, biorę potrzebne rzeczy do torebki (czytaj: butelkę z mlekiem, pampersy, pieluchę tetrową i kilka różnych zabawek), wciskam Buni pojemnik na podwieczorek i wychodzimy.
To jest właśnie ten moment, kiedy na jednej szali stawiasz zdanie "wychodzę na zewnątrz z dwójką dzieci", a na drugiej stawiasz inne: "pakowanie potrzebnych (milion różnych) rzeczy, ubieranie młodszego dziecka, które już płacze, że mu ciepło, w tym czasie namawianie (umówmy się, że to o ten czasownik chodzi) krzyczącego starszaka, by ten się ubrał, szukanie smoczka, szukanie kluczyków do samochodu, ubieranie się w pośpiechu, zapominając przy tym o jakiejś części garderoby, zapakowanie (i zapięcie pasami) starszaka, zapakowywania młodszego wraz z fotelikiem (wrrr...), wyjazd".
Po przyjeździe spojrzałam w lustro. Jestem mombie (mama+zombie).
tymczasem u mnie w ogrodzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli zatrzymałeś/aś się tu tylko na chwilę, daj znać. Nawet nie wiesz, jaką sprawisz mi tym przyjemność!