8 sierpnia 2016 r.
Poniedziałek
Mania: 3 miesiące i 24 dni
Bu: 2 lata, 9 miesięcy i 23 dni
Waga: 59 kg
Pogoda: Chłodny poranek (ukochane 19*C), ale zapowiadają 31*C, więc już zaczęłam świrować z otwieraniem-zamykaniem okien, zasłanianiem ich i tego typu rzeczy, które mają mi pomóc w utrzymaniu cudownych 20* w domu. Co i tak ich nie zatrzyma, ale nie przeszkadza mi to z uporem maniaka szaleć z oknami i drzwiami...
08:51
Patrzę na tę datę w kalendarzu i wciąż nie wierzę, że to 8 sierpnia. Magiczna data, która jeszcze 23 lipca była tak odległa, jakby nigdy nie miała nadejść. A jednak!
Skończyły się dwa tygodnie przerwy wakacyjnej w przedszkolu. Odżyłam.
A teraz czekam, aż zaleje mnie fala krytyki: bo przecież jaką ja jestem matką, skoro nie wyczekiwałam tych dwóch tygodni, nie smuciłam się, że to już koniec?! Bo przecież dzieci to skondensowana radość rodziców. No, może to i po części prawda, ale nie w mojej sytuacji...
Otóż, trzylatka być może potrafi sama się ubrać, zjeść, pobawić się, wysikać i wyartykułować swoje potrzeby, ale jednak przy ubieraniu potrafią być problemy, a kiedy je, to i z nią je bluzka (mimo śliniaka), stół i podłoga. Potrafi się zabawić, ale bardzo często trzeba jej wskazać lub nawet zorganizować zabawę. No i chce to robić ze mną najczęściej. Wysikać się wysika, ale najpierw musi głośno oznajmić całemu światu swoją potrzebę, następnie biegnie w stronę łazienki, jakby miała kopyta a nie małe stópki po czym musi wrzeszczeć na całe gardło, że to jednak nie chodzi o siku, tylko ona będzie co innego tak robiła.
Niestety trzylatki tak mają:
- nie, bo nie chce,
- nie, ona chce co innego,
- nie, ona chce, żebym ja, eR., M....
- nie, ona jednak chce, ale najpierw...
- nie, bo ona chce sama.
A do tego M., która teraz-zaraz musi zjeść, być przebrana, uśpiona, zabawiona...
Wszystko razem plus upały daje kombinację, której nie da się przejść bez wieczornego wina, ewentualnie mocnych środków uspokajających, pięciu kaw dziennie i wieczornego obściskiwania się z mężem.
Przynajmniej dwa razy dziennie dostawałam smsa od eR., czy żyjemy, czy może to dzieci jeszcze jakoś ciągną, ale ja już beczę, leżąc na podłodze przygnieciona ciężarem dwójki. Nawet nie starałam się dobijać próbą sprzątania. W takich sytuacjach bałagan się rozgarnia, a w najlepszym wypadku przekłada rzeczy w inne miejsce, byleby nie przeszkadzały w funkcjonowaniu.
I wiecie co? Po raz pierwszy pomyślałam sobie, że chyba jestem do dupy matką, skoro przeraża mnie zajmowanie się własnymi dziećmi! Ta prawda mnie tak przygniotła, że powiedziałam pewnego wieczoru, iż nie nadaję się na matkę i chociaż chciałabym mieć czwórkę dzieci, to chyba nie powinnam ich więcej mieć.
Na to eR.:
- Moja mama - No, świetnie się zaczęło, pomyślałam - to wyjątek, który potwierdza regułę.
- Że..?
- Że kobiety generalnie mają problemy z ogarnianiem wszystkiego.
- ...
- Nie musisz wszystkiego zrobić idealnie. To nie tylko niewykonalne, ale i nienaturalne. I wcale nie znaczy, że jesteś złą matką.
12:53
Ostatnio przewinął się przed moimi oczami wpis pewnej mamy, która opisuje to, jak przewartościowała swoje życie po tym, jak urodziła dziecko, jak zmieniło ono perspektywę patrzenia na życie i jak z łatwością potrafiła zmienić swoje dawne nawyki, zrezygnować z wielu swoich pasji na rzecz dziecka. No, niewątpliwie chciała właśnie to pokazać światu.
Może sądziła, że trafi z tym tekstem wprost do matczynych serc, które zmiękną, kiedy przeczytają o tym, jak zamykając oczy widzi się te dobre chwile, mimo że było ich znacznie mniej danego dnia niż tych - nazwijmy je - trudnych. To wszystko prawda. Doskonale pamiętam to przedziwne zjawisko pędzącego czasu (widoczne na zdjęciach, których mnóstwo robiłam małej Bu), kiedy pojedynczy dzień wlókł się niemiłosiernie, jakby na złość nie chciał się skończyć. I wówczas tylko te rzadkie uśmiechy dźwigały mnie z łóżka (i wierzcie mi, nie wyskakiwałam z niego pełna życia, raczej mrucząca pod nosem przekleństwa: "żeby się człowiek RAZ, k***, nie mógł wyspać!") dzień w dzień o 5 z minutami (bo tak wstawało to moje pierwsze dziecko).
Pamiętam też swój czas reorganizacji priorytetów, do której po części zmusiło mnie dziecko, a po części czułam tę odpowiedzialność na swoich barkach i wiedziałam, że po prostu inaczej nie mogę. Czy było to łatwe? Oj, zdecydowanie nie. O ile początkowo hormony pomagały w przestawieniu się na życie dla dziecka (bo bez matki nie jest w stanie przetrwać), o tyle później została już tylko zimna kawa i przeciwbólowe na ból dupy. Bo tak naprawdę cierpiało moje egoistyczne ego. No, ewentualnie niskie ciśnienie.
Kiedy już obie miałyśmy się dość, bo Bu tylko "mama!", a mama "tylko nie Bu!", mała poszła do Klubu Malucha, a ja niczym feniks z popiołów odżyłam i wiedziałam, że tego właśnie potrzebowałam: czasu, by móc dalej robić to, co kocham, a kiedy mała Bu wracała z przedszkole spędzałyśmy szalone popołudnia, ciesząc się swoją obecnością. Mogłyśmy razem robić praktycznie wszystko, ale dopiero wówczas sprawiało mi to przyjemność. Dzięki temu mogłam zarazić ją tańcem, śpiewem, książkami, pichceniem w kuchni...
Kiedy po raz pierwszy pani z Klubu powiedziała, że Bu ma swoją ulubioną koleżankę i taką, z którą nie lubi się bawić ani nawet siedzieć obok niej, dotarło do mnie, że ona za jakiś czas (nie wchodźmy w szczegóły, kiedy to dokładnie będzie) będzie miała swoje życie, którego - uwaga! - ja nie będę dobrze znała, jeśli mi o nim nie powie. Czy mnie to zaczęło przerażać? Na pewno zrobiło mi się... dziwnie smutno, że nie będę mogła jej ustrzec przed różnymi błędami (i dopiero teraz widzę, jakie to uczucie jest paskudne), ale też dotarło do mnie, że kiedyś ona po prostu będzie chciała żyć własnym życiem. A ja tego życia nie będę wypełniała w takim stopniu jak teraz. Będę jednym z jego elementów. Jeśli teraz zrezygnuję z własnych pasji, nie przekażę dziecku niczego prócz poświęcenia, które oczywiście jest chwalebne, ale które albo doceni bardzo późno, albo w ogóle - co w dzisiejszych czasach jest niestety coraz bardziej popularne. Nie chcę, by żyła w przekonaniu, że poświęciłam wszystko dla własnych dzieci. A potem one dorosną i zostanę z... niczym. Ok, zostanę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ale i z tym dobrze, to też nigdy nie wiadomo, bo czy nie wiemy, czy taki a nie inny sposób wychowania jest dobry i czy dzieci wyjdą ostatecznie na ludzi, czy nie? Nie wiemy. Zresztą nieistotne to teraz.
Na pewno zostanę z poczuciem, że dzieci wychowałam, ale moje życie mi uciekło.
I tu pojawią się konserwatyści z chrześcijańskimi hasłami "dobra wyższego" nad życie doczesne. Zgoda. Jestem osobą wierzącą, żadną udawaczką, która deklaruje, ale robi jak uważa, lub gorzej: wstydzi się wiary. Nie, nie wstydzę się. I w tym duchu też twierdzę, że życie kobiety wcale nie musi polegać na umartwianiu się przy wychowywaniu dzieci, bo "jestem pyłkiem w tym wszystkim, ale pyłkiem koniecznym" do wychowywania dzieci.
//Co innego, jeśli kobieta się w tym spełnia i kocha to ponad wszystko, ale takich coraz mniej na świecie.//
Dzieci powinny być dla dorosłych źródłem najróżniejszych emocji. Tych pozytywnych, byśmy mogli, jako rodzice, przekazać im tę naszą najlepszą stronę: z pasjami, z ukochaniem życia! W końcu życie to dar, nie wolno go nam zmarnować! Ale dziecko potrafi wywołać w nas też negatywne emocje, testować naszą cierpliwość itd., w końcu dzieci - jak ludzie - są różni. I mają różne dni i humory. Raz lepsze, raz gorsze.
Mama i tata powinni pokazać dziecku, że rodzice, to nie tylko rodzice (i do tego ograniczeni): to ludzie z pasjami, zaangażowani w życie, spontaniczni, chętni, by rozmawiać na wiele tematów.
Dzieci powinny być dla dorosłych źródłem najróżniejszych emocji. Tych pozytywnych, byśmy mogli, jako rodzice, przekazać im tę naszą najlepszą stronę: z pasjami, z ukochaniem życia! W końcu życie to dar, nie wolno go nam zmarnować! Ale dziecko potrafi wywołać w nas też negatywne emocje, testować naszą cierpliwość itd., w końcu dzieci - jak ludzie - są różni. I mają różne dni i humory. Raz lepsze, raz gorsze.
Mama i tata powinni pokazać dziecku, że rodzice, to nie tylko rodzice (i do tego ograniczeni): to ludzie z pasjami, zaangażowani w życie, spontaniczni, chętni, by rozmawiać na wiele tematów.
PS. Oczywiście nie poruszam tematu dzieci niepełnosprawnych. To zupełnie inna para kaloszy i ABSOLUTNIE nie wolno tych sytuacji mierzyć jedną miarą.
Musiałam zrezygnować z wielu rzeczy, które sprawiały mi przyjemność, bo na nie nie starczyło mi już czasu a czasami nawet sił, od momentu kiedy mam 3kę dzieci. Ale zawsze zdawałam sobie sprawę, że to tylko na chwilę. To tylko kilka lat!
OdpowiedzUsuńOtóż to! żeby być dobrym rodzicem trzeba dbać o higienę psychiki. Oczywiście nie kosztem dzieci! Co prawda niektórzy świetnie się odnajdują w takiej roli mamy na pełen etat, ale wydaje mi się, że to wyjątki. A niektóre z nich być może udają, że tak to lubią, by nie zostać ocenionym jako "beznadziejna matka", bo chce od dzieci odpocząć (jak można było przeczytać w jednym komentarzu pod moim postem o tutaj: http://obywatelkamatka.blogspot.com/2016/07/14-lipca-nuklearna-rodzina-wbrew-wasnej.html
UsuńJa czekam na wrzesień z utęsknieniem :) I Maja też - w przedszkolu ma koleżanki, a ona już jest w wieku, w którym koleżanki są ponad wszystko. A teraz? Najbliższa przyjaciółka na wakacjach więc nawet nie mam jak im spotkania zorganizować :( Byle do września!
OdpowiedzUsuńNo widzisz! a ja myślałam, że to tylko ja taka "wyrodna" czekająca na przedszkole :P byle do września, dacie radę! :)
UsuńAch, jak doskonale Cię rozumiem! W ciągu 5 lat urodziłam troje dzieci. Czasem marzyłam, żeby już były dorosłe! A jak trafiła się szansa powrotu do pracy, do do tej pracy uciekłam, oddając dzieci pod opiekę niań. I nigdy tej decyzji nie żałowałam!( Chociaż w pewnym momencie ważyłam 39 kg)
OdpowiedzUsuńJa też nie żałowałam decyzji, że małą posłałam do Klubu. To był strzał w 10! świetnie się tam dziecko odnalazło, otworzyło, wiele nauczyło, także w jesli chodzi o takie społeczne relacji, zwłaszcza że jest dziewczynką nieśmiałą :)
UsuńTe kilka pierwszych lat to najpiękniejszy, a zarazem najtrudniejszy okres w życiu naszych dzieci i naszych rodzin. Mimo że czasami jest ciężko staram się wyciskać z tych dni jak najwięcej, bo one już do nas nie wrócą.
OdpowiedzUsuńŻebyś wiedziała! Pierwszy rok z małą Bu wspominam jako fantastyczny czas i uśmiecham się na myśl, jak czasami miałam dość, jak mi się nie chciało (a ona jest bardzo wrażliwa, więc na tę wrażliwość tylko bolesna rutyna się sprawdzała, a wyjazdy zawsze były trudne, chociaż mimo wszystko mile się je wspomina)... było trudno, ale pięknie. I później znów było świetnie, bo mogłam wreszcie wrócić do własnego życia z moimi zajęciami...:)
UsuńCieszę sie, że mam mojego Kubę. Ale przyznam szczerze, że potrafię cieszyć się bardziej otwarcie od kiedy wróciłam do pracy, a syn do przedszkola. Każdemu z nas przydał się odpoczynek. Teraz niebawem czeka mnie powtórka z rozrywki i oczywiście cieszę się niezmiernie , że będziemy mieli drugie dziecko, ale równocześnie boję się tego "siedzenia w domu".
OdpowiedzUsuńTo jest to, co czułam po tym, jak Bu poszła do przedszkola. I własnie teraz mam tę, wspomnianą przez Ciebie "powtórkę z rozrywki", chociaż umówmy się: daleko temu do rozrywki :P
UsuńAle nie bój się siedzenia w domu, bo tylko się niepotrzebnie nakręcisz. To taki czas, który z jednej strony trzeba przetrwać, a z drugiej - mimo wszystko - starać się nim ucieszyć. Bo on już nie wróci. Poza tym: ile to jest rok czy dwa na przestrzeni całego życia? :)
Również nie uważam, żeby warunkiem dobrze spełnionych macierzyńskich obowiązków było rezygnowanie z siebie, wyrzekanie się swoich potrzeb- wcześniej czy później takie umartwianie się doprowadzi do takiego poziomu frustracji, który nie skończy się to dobrze! Lekceważenie swoich potrzeb jest sprzeczne z naturą! Wiadomo, wszystko w granicach rozsądku, ale... każda matka ma prawo i zasługuje na skrawek przestrzeni, którą wypełni zgodnie ze swoimi upodobaniami i sprawi, że poczuje się człowiekiem spełnionym- nie tylko matką, ale pełnowartościową kobietą!
OdpowiedzUsuńPoza tym pamiętajmy, że dzieci perfekcyjnie wyczuwają wszelkie negatywne emocje i fałsz... nie oszukamy ich- choćbyśmy stawali na rzęsach, nie jesteśmy w stanie kontrolować się w każdej sytuacji w 100%. A chyba nikt nie chce obciążać swoich dzieci swoim nieszczęściem...
Masz rację: nieszczęśliwa matka, to i dziecko średnio zadowolone. Już nawet nie wspominam o tym, że im dłużej czujemy się sfrustrowane, tym mniej nam się chce wychowywać/upominać/prosić/karmić/ubierać/bawić się z dzieckiem i zamiast starać się być lepszym rodzicem, stajemy się rodzicem toksycznym. Oczywiście żadna przesada nie jest dobra, ale dla higieny własnej psychiki koniecznie trzeba mieć swój świat także. Nie tylko umieć odpoczywać bez ciągłego myślenia "a jak tam te moje dzieci z ojcem? dają radę, czy już rozniosły dom?". Chodzi też o jakiś swój mały świat (np. blog :P). Część rzeczy spokojnie można robić z dzieckiem u boku, trzeba tylko chcieć. Ale czasem się nie da i wtedy trzeba określić plan działania: żłobek, niania, przedszkole? coś, co pozwoli wrócić matce do swoich pasji czy po prostu do pracy (do ludzi!) choćby w małym procencie.
UsuńOj, wiem o czym mówisz. U mnie M. chodził do przedszkola jeszcze w lipcu, bo nadal pisze doktorat i musiałam jego wysłać do przedszkola, a T. do teściów. W sierpniu (jako że dyżurujące przedszkole jest poza naszym zasięgiem, gdy chodzi o odległość) oboje są 4. godziny dziennie u teściów. Jednak w tym tygodniu teściowa zachorzała i mam od rana do wieczora (mąż w pracy od 8 do 16, + dojazdy autobusem, bo auto jak na złość padło) i powiem szczerze troche odzwyczaiłam się.. Dobrze słyszeć, że nie jestem jedyna, która czeka na wrzesień. Nie dlatego że nie lubię być z dziećmi. Ale dlatego, że tyle godzin samej z dwójką, która zmienia nastroje mniej więcej co 10 minut (przez 10 minut sie kochają, mówią sobie że są piękni, etc), a za 10 min. gotowi się pogryźć i podrapać o zabawkę. Kto tego nie przeżył, niech mi nie mówi, żem zła matka, co czeka żeby dziecko wypchnąć do przedszkola. Obie strony potrzebują czasu razem - widzę jak w roku szkolnym M. odlicza dni do piątku, bo czeka aż sobota i niedziela będzie tylko nasza. Ale też sam po sobie widzi, że teraz w domu (zwłaszcza gdy ostatnio padał deszcz) po prostu mu nudno. Wiadomo - bawimy się, itd. ale ile można na zmianę rysować, bawić się, oglądac kreskówkę, rysować, robić bałagan, rysować, czytać, lepić z plasteliny, robić jeszcze większy bałagan etc ;)
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony ja też potrzebuję czasu na pisanie, na zebranie myśli, ciszę, czas dla siebie. To niezbędne. Tego nie da się obejść, bo się człowiek zaharuje i zapomni po co haruje... Żeby móc im dac siebie, muszę "mieć siebie" w garści ;)
Dziękuję Ci, Kasiu, za to jak piszesz i że piszesz. Jesteś mi taka bliska :)
A! Zdemaskowałaś mnie! :P
UsuńPrawie fizycznie czuję to, co Ty w tym czasie. I od razu widać, jak zdrowa dla wszystkich jest czasowa, niezbyt długa separacja. Każdy powinien móc odpocząć od każdego. Nie tylko dla higieny psychiki, jak już pisałam, ale także dla higieny rodzinnych relacji. Nikt nie mówi, by się mordować długimi okresami rozłąki, ale nawet te kilka godzin dziennie już uzdrawia zmęczoną relację :)
Co do ostatniego zdania: mam to samo odczucie wobec Ciebie. Miło było mi znów wrócić do regularnego śledzenie Twojego Raptularza. Szkoda tylko, że tak rzadko...;)
Mimo, że lektura czasem nieregularna, to dobrze wiedzieć, że tam gdzieś jesteś i jesteś Taka właśnie. Dobrze mieć świadomość, że Cię "mam", choć nie z bliska :* Buziaki dla Dziewczynek :)
UsuńDziękuję ^^ Wiesz... o, to to właśnie! :-) Odezwę się na priv na fb. Buziaki :*
Usuń