Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3 miesiąc. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3 miesiąc. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 stycznia 2016

nr 5, 25 września



25 września 2015 r.
Piątek

Ciąża: 12 tydzień, 3 dzień
Waga: 56, 6 kg
Pogoda: Szara.

13:20

Okazało się, że każda moja wyprawa do krakowskiej kliniki jest drogą przez mękę. Każda dziura, wybrzuszenie, nie-daj-Bóg przejazd kolejowy albo nagłe hamowanie (eR: "No, tylko patrz, jak ten palant jedzie!") była pięciokrotnie bardziej wyczuwalna przez mnie i przyjmowana z sykiem bólu. Nie wspominam już o chorobie lokomocyjnej, która pojawiła mi się w ciąży: jazda tradycyjną drogą przez masę zakrętów na beznadziejnej jakości drodze równa się "zatrzymaj się, muszę pooddychać, albo zwymiotować!".

Jakoś to oddychanie mało kiedy pomagało i przeważnie to mordowała mnie ta druga opcja. 

Do Krakowa przyjechałam w fatalnym stanie, niczym kupka zbolałego nieszczęścia. Badanie miało być po ósmej rano. Do małej przyszła babcia (dobrze, że tak mamy blisko...), a my wyjechaliśmy już po szóstej. 
Byłam na czczo, bo przecież krew mi mają do tego badania pobrać, wolałam nie ryzykować, że ktoś mi oznajmi: "No, niestety, ale nie jest Pani na czczo, więc spotkamy się w innym terminie". Bez kitu. Tyle mnie kosztowała ta jazda, że na taki mały błąd nie mogłam sobie pozwolić. 
Na szczęście mogłam coś zjeść (precel, chociaż o tej porze bardzo świeżutki i chrupiący) i okazało się, że jestem pierwsza do tego badania, tylko lekarz jeszcze nie przyszedł. Bycie na przodzie kolejki jest super. Zwłaszcza podczas prenatalnego USG, które trwa około czterdziestu minut. Już będąc druga, muszę się nastawić na naprawdę spore czekanie. 

Weszłam do gabinetu. Pytania standardowe: kiedy ostatnia miesiączka, skąd skierowanie na badanie itd. A ponieważ za mną wlecze się długa historia, to się naopowiadałam, kończąc na podejrzeniu o zaśniad. 
Lekarz - mina zdziwiona:
- ... ale to nie powinna Pani zrobić amniopunkcji?
- Powiedziano mi, że ciąża jest za mała i do tego czasu mam wrócić do domu. A w międzyczasie mam zrobić to badanie, którego wynik zadecyduje o tym, co dalej - odpowiedziałam.

Po długim badaniu, lekarz stwierdził, że na oko, na obrazie nie widać żadnych zmian. Na pewno wg niego nie ma podejrzeń o genetyczne nieprawidłowości płodu. Łożysko też wygląda ok. Tylko te jajniki cholernie duże są, rzeczywiści.

Po tym jak on mnie badał, przyszła jeszcze inna lekarka i raz jeszcze mnie zbadała pod kątem jajników. Stwierdziła, że już na tym etapie rzeczywiście coś może być widać. Coś nieznacznego, np. troszkę grubsze łożysko.  
- A jajniki? - spytałam, mając na uwadze czekający mnie telefon do lekarza. Muszę coś wiedzieć konkretnego.
- Powiększone - padła zwięzła odpowiedź.
- Ale ile mają?
- Teraz prawie jedenaście centymetrów - powiedziała niechętnie udzielając mi tej informacji, ale nie skomentowała tego. 

Sięgnęła po wypisy ze szpitala i przestudiowała.
- A teraz boli Panią?
- Tak, mocno. Zwłaszcza po tej jeździe do Krakowa. Jestem z S.

W tym miejscu oboje się zastanowili, co dalej robić. On proponował, żebym została, skoro mam tak daleko, a teraz już nie zrobią mi żadnych badań, ona jednak miała głoś decydujący i stwierdziła, że jednak nie: mam zrobić badania u siebie (tu padła wyliczanka, którą potem mi zapisała na kartce) i w poniedziałek przyjechać. 

Co miałam zrobić? Kłócić się, zaprotestować? A może rozpłakać, że nigdzie się nie ruszam, bo nie zniosę tej okrutnej drogi. Przecież ja muszę teraz jakoś wrócić do domu! Znów będę nieżywa! 

Ale ja po prostu powiedziałam "W porządku", wypytałam o to, kiedy będą wyniki i wyszłam. 
Było coś po dziewiątej, co było dla nas zaskoczeniem. Zakładaliśmy, że wyjedziemy koło jedenastej. Dobra nasza. Teraz do domu.

W drodze próbowałam dodzwonić się do lekarza - bezskutecznie. Oddzwonił dopiero jak byłam w domu. Ledwo żywa, ale kontaktująca.
- Badanie wyszło, z obrazu, dobrze. Jeszcze z krwi dojdą wyniki, ale z tego, co mi powiedziano, to wydaje się, że jest w porządku - relacjonowałam.
- A jajniki? - dopytywał się.
- No, jajniki są większe... - powiedziałam niepewnie. - Coś koło jedenastu centymetrów, ale nie wiem dokładnie, bo niechętnie mi to powiedziano... musiałam się wypytywać. 
- I puścili Panią do domu w takim stanie?! - W głosie dało się wyczuć coś na kształt oburzenia, chociaż ten lekarz nie jest typem wybuchowym i zawsze bardzo spokojnie, nie za głośno mówi. W jego wydaniu powinnam chyba to odczytać, jako zbulwersowanie i wzburzenie. 
- Kazano mi przyjechać z powtórzonymi badaniami... - powiedziałam.
- Jakimi?
Wymieniłam.
- A potem zobaczą... No i jakby co, mam do swojej jednostki się udać...
- To bez sensu! Przecież my i tak zaraz musielibyśmy Panią tam przesłać, bo nie mamy odpowiedniego sprzętu i nie pomoglibyśmy tu Pani! 
- Rozumiem...
- Pani nie powinni byli puszczać do domu - powiedział z mocą. - Sama droga może pogorszyć Pani stan. Proszę naprawdę się nie ruszać, nie wstawać, nic nie robić. A jak Pani odbierze te wyniki i pojedzie tam, proszę robić wszystko, by tam Panią zostawiono.
- Dobrze... - wtrąciłam słabym głosem. 
- Jeśli z jakiś powodów będą Panią chcieli odesłać, to niech Pani do mnie dzwoni, to będę interweniował.
- Dobrze - powiedziałam jeszcze raz. 
- No, to niech się tam Pani trzyma. Ja też trzymam kciuki - powiedział krzepiąco.

Teraz jestem w szoku. A szok jakoś zmobilizował moje ciało. Może to adrenalina, że mam siłę to wszystko pisać. Coraz bardziej nie podoba mi się ta klinika. W co oni tam grają?! 
Z drugiej strony jak pomyślę, że znów mam zostać w szpitalu, na tym okropnym oddziale, w kilkuosobowej sali i leżeć na wyleżanym, twardym łóżku... zbiera mi się na płacz. Autentycznie. To chyba to napięcie, ból i stres się do tego przyczyniły...

nr 2, 17 września


17 września 2015 r. 
Czwartek

Ciąża: 11 tydzień, 6 dzień
Waga: 56 kg (nie jem jak opętana, więc pewnie nie przytyłam)
Pogoda: Ładna. Słońce świeci, jest cieplutko, aż miło. A mnie smutno.


8:00

Wczoraj zasnęłam, o dziwo, i spałam do samego rana. To znaczy, byłoby dużym nieporozumieniem zostawienie tego zdania bez uściślenia. Spałam do rana, ale co chwilę budziły mnie ptaki. W szpitalu był bardzo ciepło, więc miałyśmy w sali cały czas otwarte okno (ja spałam przy oknie). A na drzewach siedziały ptaki w liczbie przekraczającej moje wyobrażenie. Skrzeczały, krakały, darły się, jakby je co opętało. A i moje superniewygodne łóżko też mnie budziło. W ten sposób rano miałam wrażenie, że jestem księżniczką, którą położono na ziarnku grochu i z tego powodu się nie wyspała.

Nad ranem oczywiście pielęgniarka mierzyła ciśnienie (jak zwykle, niskie: 90/60) i temperaturę (coś koło 36 z hakiem, w normie). Śniadanie przyszło dość późno. Słabe, jak zwykle. Nie mam siły o tym pisać. Czekam na wizytę, że może powiedzą mi co i jak i w końcu czegoś się dowiem. 

11:00 

Była wizyta. Znamienne, że przy moim łóżku wszyscy lekarze (a szło ich kilka, chociaż głównie lekarki) ściszali głos). 
- A Pani?
- Ja wczoraj przyjechałam z S...
- Ach, tak, to już wszystko wiem. Dziś Panią zbadamy, zrobimy inne badania i zobaczymy. Może już coś zdecydujemy i powiemy na popołudniowej wizycie. - Tak, tam mają nawet trzy dziennie wizyty.

12:00

Szybko po wizycie posłali po mnie lekarkę i zaraz miałam badanie i USG. Po raz kolejny zostałam wypytana o stymulowanie ciąży. Zaprzeczyłam. Wtedy pochyliły się nade mną i wyjaśniły, dlaczego tam jestem. 

Rzeczywiście, lekarz miał rację: nie grzeszyły delikatnością. Powiedziały mnie więcej to, co już wiem. Ale dopiero wtedy dowiedziałam się, dlaczego tak ważna jest szybka diagnoza: ta nieprawidłowość genetyczna ma charakter nowotworowy. Zaśniad jest rzadki, tak jak bardzo jest rzadki, tak bardzo często ten rodzaj nowotworu jest złośliwy i momentalnie są przerzuty. Dlatego trzeba wówczas ciążę usunąć i poddać się chemioterapii. 
- I to nie chodzi o to, że dziecko będzie chore, ale to są komórki zagrażające Pani życiu - dokończyła lekarka dramatycznie. 
- Rozumiem. - Ale czy rozumiałam? Nie wiem, byłam zszokowana. Czyli to nie tak, że będę mieć jakiś wybór. To znaczy: między życiem, które nie przeżyje (bo technicznie nie będzie na to warunków w źle zbudowanym łożysku), a moim widzimisię. Sprawa zaczęła nabierać tempa. 

***

Zadzwoniłam do eR. i wszystko mu opowiedziałam. Zmartwił się, ale czego się miałam spodziewać? Zasmuciła się i moja mama. Wszyscy zawiązaliśmy cichą umowę, by nie mówić o ciąży. Kto wiedział, to starałam się mówić prosto, ale bez niepotrzebnego dramatyzowania, opowiadając o nowotworach. A kto nie wiedział ten miał się nie dowiedzieć, póki nie będzie wszystko jasne.

15:00

Była druga wizyta. Ustalono, że podejrzenie jest, chociaż poziom beta hCG zaczął spadać, więc nie ma się co śpieszyć. To kluczowe badanie, amniopunkcję (a czy mój lekarz nie mówił o biopsji?), robi się dopiero od czternastego tygodnia ciąży, więc oni nie będą mnie trzymali aż tak długo, tylko odeślą do domu, na badanie przyjadę osobno. 

Wcześniej jednak zrobią mi prenatalne badanie USG, tutaj w Krakowie i też nie będę na nie czekać, tylko umówią mi termin i wrócę potem na samo badanie. To ono zadecyduje, co dalej. Tymczasem jutro najprawdopodobniej będę wypisana.
Na pytanie, kiedy będę wiedzieć, bo muszę dać znać, by ktoś przyjechał, powiedziano mi, że jutro na wizycie, ale wypisy są od trzynastej. 

Mam dość tego miejsca po jednej dobie. Bardzo się ucieszyłam, że wracam, chociaż z drugiej strony w szpitalu zawsze bezpieczniej niż w domu. 

A jutro, jak tylko potwierdzą mi wypis, zadzwonię do lekarza i poinformuję go co i jak. 

Jeszcze telefon do eR. 

--- Ucieszył się. Przyjedzie po mnie, tylko mam dać znać.





poniedziałek, 18 stycznia 2016

nr 3, 18 września




18 września 2015 r.
Piątek

Ciąża: 11 tydzień, 7 dzień
Waga: 54, 2 kg
Pogoda: Dość wietrznie, jakby lekkie załamanie pogody.


15:30

Jestem taka wypluta, że trudno mi pozbierać myśli. Zaraz po powrocie położyłam się obolała i wyczerpana. Chcę zasnąć i obudzić się dopiero jak mi się poprawi. Na pewno obudzę się w kiepskiej formie, jak zwykle.

18:30

I miałam rację. Jest okropnie. Leżę bez ducha. Hania gdzieś goni po mieszkaniu. A ja chcę tylko, żeby nikt do mnie nic nie mówił.

Szybko napiszę tylko o wypisie ze szpitala.

Na wypis czekałam koło południa, ale był koło trzynastej. Miałam termin umówiony na badanie USG prenatalne pierwszego trymestru. Za tydzień.

Nie doczekałam obiadu, więc zatrzymaliśmy się w galerii Zakopianka na jakieś jedzenie (na wagę, smaczne, chociaż nie jest najtańsze). Już wcześniej próbowałam dodzwonić się do lekarza, ale nie odbierał. Sądziłam, że oddzwoni - zawsze tak robił. I właśnie wtedy zadzwonił.

Powiedziałam, że mnie wypisali, że nie zrobią mi tego badania (stąd wypis), że mam umówione za tydzień badanie prenatalne, od którego zależy, co będzie dalej. I tyle. Bo tyle wiedziałam. Aha, dodałam też, że nie zabroniono mi chodzić (powiedziano mi - ze zdziwieniem - że, oczywiście, że mogę). A o ile wiem, jajniki są nadal b. duże, chociaż nie powiedziano mi jak bardzo.

Lekarz wydawał się poirytowany. Nie rozumiał, dlaczego mnie wypisano w tym stanie i jak wrócę do domu, to absolutnie nie wolno mi chodzić, a w razie czego, żebym dzwoniła.


Jak teraz o tym myślę, to w sumie rzeczywiście jest to dość dziwne. Ale cóż. Badanie prenatalne może coś powie. Teraz muszę tylko do tego czasu jakoś przetrwać.

nr 1, 16 września


16 września 2015 r.
Środa

Ciąża: 11 tydzień, 5 dzień
Waga: 56 kg (około, w szpitalu nie ważyłam się)
Pogoda:  Jakaś taka... że nie zauważyłam, że w ogóle jest.

8:00

Za dziesięć minut ma być transport po mnie. Jestem już spakowana. Na czczo, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będę musiała być.
Lekarz mnie zbadał. Bez zmian. I mój ból, i badanie.
- Bardzo bym chciał, by te podejrzenia się nie potwierdziły, niestety szanse na to są bardzo małe - powiedział współczująco.
- Rozumiem. - Ostatnio wiele rozumiałam. A przynajmniej tak mi się wydawało. Najprawdopodobniej było to najlepsze, co mogę powiedzieć. - Czy powinnam być na czczo?
Popatrzył na zegarek.
- Jest szansa, że jak już tam będziecie, to będą chcieli porobić od razu jakieś badania, więc lepiej tak.

12:00

I dobrze się stało, że byłam na czczo. W karetce tak trzęsło i rzucało, że co pół godziny miałam odruch wymiotny. Ale nie miałam czym ewentualnie zwymiotować, więc tylko kilka razy wzięłam małe łyczki wody i słuchałam piosenek z telefonu na słuchawkach. I modliłam się, żeby dowieźli mnie w całości.

Na miejscu, chociaż byłam gdzieś za kwadrans dziesiąta, czekałam jeszcze z godzinę na izbie przyjęć. Nie mieli łóżka, więc ze wszystkimi betami, czekałam na wózku. Brzuch bolał i naprawdę zaczynałam mieć dość. A to był dopiero początek.

Kiedy ostatecznie mnie wpisali, że mnie przyjmują na polecenie profesora (potem okazało się, że go nie ma, bo ma urlop, ładne kwiatki!) na oddział patologii ciąży, pielęgniarka zawiozła mnie tam i kazała czekać. Ładny oddział, ale twarde krzesła i brzuch dawał mi się coraz bardziej we znaki.

Po kolejnych dwóch kwadransach, poinformowano mnie, że jednak nie mają i nie będą mieli miejsca na tym oddziale. Przenieśli mnie na endokrynologię ginekologiczną. Babka mnie zawiozła na wózku i wysadziła na okropnym oddziale.
Wyglądał jak stary psychiatryk. Śliskie ciemne płytki na ścianach korytarza razem ze starym budownictwem dawały upiorny efekt. i bardzo dużo ludzi kręciło się wszędzie. Ewidentnie większość z nich to pacjenci, którzy przychodzili na wizytę, badania do szpitala z ulicy.

Znów kazano mi czekać: miała przyjść oddziałowa i mnie wpisać. Kolejne trzydzieści minut na twardym krześle. Było mi słabo. Nie chciałam tu być. Jeszcze dadzą mnie na sześcioosobową salę i umrę: obce baby dookoła, które rozmawiają o swoich dolegliwościach, zadomowione, jak u siebie. Dreszcze przeleciał mi po plecach.

Kiedy ostatecznie przyszła pielęgniarka i załatwiłyśmy wszelkie formalności, położyły mnie w czteroosobowej sali. A tam same kumosie: plotkują, jakby się znały jak łyse konie i proponują wzajemnie zrobienie herbaty w szpitalnym czajniczku, jakby przynajmniej leżały tam razem przez miesiąc.

Usiadłam na łóżku. Na środku jedna wielka dziura. Materac był koszmarnie wyleżany i wiedziałam, że moje męki dopiero się zaczęły. Kiedy ostatecznie pozwolono mi coś zjeść, zaraz przyjechał obiad. Bez rewelacji: szpitalny, więc nie spodziewałam się rarytasów. Podziubałam i położyłam się z książką, często zmieniając pozycję.

14:20

Siostra zapowiedziała się, że wpadnie. Przyniesie mi jakąś dłuższą koszulę i legginsy. I jakąś bułkę z jogurtem. Apetytu nie miałam, ale obiad szpitalny na śniadanie mi nie wystarczył.

19:00

Przyjechał eR. Aga akurat musiała się zbierać do pracy. Posiedzieliśmy trochę, ponarzekałam, jaki miałam koszmarny dzień i jak nie chcę tu być. Chciałam z nim wracać. Do niego i do mojej małej Bulinki.

Puściłam go ostatecznie po osiemnastej. Kiedy szła kolacja. Wcześniej posiedział przed łazienką, żeby nikt mi nie wszedł, kiedy będę brała szybki, nerwowy prysznic.

21:49

Położyłam się z książką koło dziewiętnastej i zasnęłam. Obudziłam się jakaś nieswoja, z bolącym brzuchem i biodrem, które wpadło do tej dziury w materacu.

Poprosiłam o tabletkę na ból. Chyba nie zasnę. Spróbujemy, zobaczymy, co to da.
Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric