16 września 2015 r.
Środa
Ciąża: 11 tydzień, 5 dzień
Waga: 56 kg (około, w szpitalu nie ważyłam się)
Pogoda: Jakaś taka... że nie zauważyłam, że w ogóle jest.
8:00
Za dziesięć minut ma być transport po mnie. Jestem już spakowana. Na czczo, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będę musiała być.
Lekarz mnie zbadał. Bez zmian. I mój ból, i badanie.
- Bardzo bym chciał, by te podejrzenia się nie potwierdziły, niestety szanse na to są bardzo małe - powiedział współczująco.
- Rozumiem. - Ostatnio wiele rozumiałam. A przynajmniej tak mi się wydawało. Najprawdopodobniej było to najlepsze, co mogę powiedzieć. - Czy powinnam być na czczo?
Popatrzył na zegarek.
- Jest szansa, że jak już tam będziecie, to będą chcieli porobić od razu jakieś badania, więc lepiej tak.
12:00
I dobrze się stało, że byłam na czczo. W karetce tak trzęsło i rzucało, że co pół godziny miałam odruch wymiotny. Ale nie miałam czym ewentualnie zwymiotować, więc tylko kilka razy wzięłam małe łyczki wody i słuchałam piosenek z telefonu na słuchawkach. I modliłam się, żeby dowieźli mnie w całości.
Na miejscu, chociaż byłam gdzieś za kwadrans dziesiąta, czekałam jeszcze z godzinę na izbie przyjęć. Nie mieli łóżka, więc ze wszystkimi betami, czekałam na wózku. Brzuch bolał i naprawdę zaczynałam mieć dość. A to był dopiero początek.
Kiedy ostatecznie mnie wpisali, że mnie przyjmują na polecenie profesora (potem okazało się, że go nie ma, bo ma urlop, ładne kwiatki!) na oddział patologii ciąży, pielęgniarka zawiozła mnie tam i kazała czekać. Ładny oddział, ale twarde krzesła i brzuch dawał mi się coraz bardziej we znaki.
Po kolejnych dwóch kwadransach, poinformowano mnie, że jednak nie mają i nie będą mieli miejsca na tym oddziale. Przenieśli mnie na endokrynologię ginekologiczną. Babka mnie zawiozła na wózku i wysadziła na okropnym oddziale.
Wyglądał jak stary psychiatryk. Śliskie ciemne płytki na ścianach korytarza razem ze starym budownictwem dawały upiorny efekt. i bardzo dużo ludzi kręciło się wszędzie. Ewidentnie większość z nich to pacjenci, którzy przychodzili na wizytę, badania do szpitala z ulicy.
Znów kazano mi czekać: miała przyjść oddziałowa i mnie wpisać. Kolejne trzydzieści minut na twardym krześle. Było mi słabo. Nie chciałam tu być. Jeszcze dadzą mnie na sześcioosobową salę i umrę: obce baby dookoła, które rozmawiają o swoich dolegliwościach, zadomowione, jak u siebie. Dreszcze przeleciał mi po plecach.
Kiedy ostatecznie przyszła pielęgniarka i załatwiłyśmy wszelkie formalności, położyły mnie w czteroosobowej sali. A tam same kumosie: plotkują, jakby się znały jak łyse konie i proponują wzajemnie zrobienie herbaty w szpitalnym czajniczku, jakby przynajmniej leżały tam razem przez miesiąc.
Usiadłam na łóżku. Na środku jedna wielka dziura. Materac był koszmarnie wyleżany i wiedziałam, że moje męki dopiero się zaczęły. Kiedy ostatecznie pozwolono mi coś zjeść, zaraz przyjechał obiad. Bez rewelacji: szpitalny, więc nie spodziewałam się rarytasów. Podziubałam i położyłam się z książką, często zmieniając pozycję.
14:20
Siostra zapowiedziała się, że wpadnie. Przyniesie mi jakąś dłuższą koszulę i legginsy. I jakąś bułkę z jogurtem. Apetytu nie miałam, ale obiad szpitalny na śniadanie mi nie wystarczył.
19:00
Przyjechał eR. Aga akurat musiała się zbierać do pracy. Posiedzieliśmy trochę, ponarzekałam, jaki miałam koszmarny dzień i jak nie chcę tu być. Chciałam z nim wracać. Do niego i do mojej małej Bulinki.
Puściłam go ostatecznie po osiemnastej. Kiedy szła kolacja. Wcześniej posiedział przed łazienką, żeby nikt mi nie wszedł, kiedy będę brała szybki, nerwowy prysznic.
21:49
Położyłam się z książką koło dziewiętnastej i zasnęłam. Obudziłam się jakaś nieswoja, z bolącym brzuchem i biodrem, które wpadło do tej dziury w materacu.
Poprosiłam o tabletkę na ból. Chyba nie zasnę. Spróbujemy, zobaczymy, co to da.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli zatrzymałeś/aś się tu tylko na chwilę, daj znać. Nawet nie wiesz, jaką sprawisz mi tym przyjemność!