środa, 24 maja 2017

"Matyldo, co robią kury?" Alexander Steffensmeier [RECENZJA]

 

 

Nie dla wszystkich dzieci oczywiste jest, że krowa, która daje mleko (tak, tak, właśnie tak) może sobie w ogóle gdzieś żyć. A już gdzie, no to z autopsji raczej mało które wie. 

 



Kiedy książeczka "Matyldo, co robią kury? Alexandra Steffensmeiera dotarła do mnie od Wydawnictwa Media Rodzina, pierwsze co zrobiłam zapytałam Buńkę, czy wie, gdzie mieszkają krowy. Nie pytałam już o mleko, bo - z racji swojej alergii na nabiał ("ja nie mogę mleczka od krowy") - wie, że mleko pochodzi od krowy, chociaż nie wprowadzałam jej w świat szczegółów.
- Wiesz, gdzie mieszka krowa? - zapytałam ją ot tak, po prostu pewnego wieczoru.
- Eeee... - zamyśliła się, jakby szukała w głowie odpowiedniego słowa. - Eeee... w stodole. 

W stodole! Nawet ja powiedziałabym, że w stajni. Coś czułam, że tzw. zajęcia w przedszkolu zrobiły robotę.
- A śpi tam sama?
- Nie. Śpią tam też konie, świnki, baranki... i nawet kaczki. 
- Kaczki! - No cóż, nie jest to jakoś bardzo oczywisty wybór do stodoły, jeśli chodzi o drób. - Coś jeszcze?
- No i kurki - odpowiedziała po namyśle.
- A ja mam dla ciebie książeczkę o takiej jednej krowie - powiedziałam (Bu weszła mi w słowo ze swoim "Oooo...!"). - Nazywa się Matylda.
- Matylda? Pfff...! - roześmiała się, jakbym właśnie opowiedziała jej jakiś smakowity żarcik.
- Chcesz poczytać? Zobaczysz, jak ona szaleje z kurami!
- Z kurami!? - Widocznie szaleństwa krowy z kurami nie mieściły się w wyobrażeniach mojej starszej córki, bo ze śmiechu rzuciła się na kanapę stojącą tuż za nią.


I tak zaczęła się nasza przygoda z Matyldą, która - jak dla mnie i Bu - skończyła się za szybko. Ledwo rozkręciłyśmy się w szczegółowym egzaminowaniu każdej ze stron, a tu koniec. Duży niedosyt. 
Mówią, że niedosyt lepszy niż przesyt. Pełna zgoda, ale ze 2-3 karteczki na pewno by nas nie przesyciły :)

O czym jest książeczka? O życiu kur. Nie, wróć: o tym, co by było, gdyby kury żyły tak, jak widzi je autor. A tak na serio, to historia Matyldy nie jest w ogóle na serio. Kury, jako społeczność, mają w gospodarstwie swoje życie. Matylda jest jakby widzem. Obserwuje je, jak się zachowują na co dzień. I to nie tak jak w Baranku Shounie, w którym baranki są zwykłymi baranami, kiedy w pobliżu jest gospodarz. W tej książeczce kury nie mają żadnych zahamowań wobec gospodarzy. Wszyscy żyją razem w zgodzie i harmonii. Zupełnie, jakby kury nie były tylko kurami, ale miały zupełnie ludzkie potrzeby. 



Ilustracje wiodą prym. Treść jest minimalna. Prosta, ale też zabawna. Zrozumiała dla małego czytelnika. Będzie też świetnym treningiem dla starszego dziecka, które zaczyna uczyć się czytania. Natomiast to, co czyni z tej niepozornej książeczki fenomenalną propozycją dla młodego czytelnika, to właśnie ilustracje. Pełne humoru. Dość szczegółowo traktują społeczność kur. Każda z osobna przeżywa coś na obrazku i może być ciekawym odkryciem dla bystrego oka. Ba, nawet dorosły, czytając ją z dzieckiem, może się nie jeden raz uśmiechnąć. 

Czy książeczka tylko potrafi bawić? A co z elementem edukacji? No cóż, tu problematykę potraktowano trochę z przymrużeniem oka. Niewątpliwie jednak książeczka jak najbardziej może nas czegoś nauczyć. 
Zwierzęta - jakkolwiek różne - potrafią żyć ze sobą w zgodzie. Oczywiście, że mają swoje miejsce, ale jednak na podwórku żyją razem. Ba! W samej stodole w nocy wypoczywają razem. Czy my, ludzie, którzy tak bardzo różnimy się od siebie, możemy razem żyć? Czasami trudno żyje się nam z sąsiadem, który mieszka kilometr od nas. Nie chciałabym tu wprowadzać dość wrażliwego wątku dotyczącego emigrantów - niczego nie chcę sugerować. Po prostu często sami dorośli nie akceptują inności innych ludzi. Nie potrafią się tolerować, bo mają inne poglądy. A potem nie możemy się nadziwić, że dzieci  - nawet takie całkiem małe - potrafią szydzić i wyśmiewać innych, bo odstają od jakiejś "normy". Już nawet nie próbuję brać się tu za słowo "norma", które mnie totalnie wyprowadza z równowagi w pewnych sytuacjach. Także Rodzicu, zwróć i Ty na to uwagę, czytając dziecku tę książeczkę.



Kolejna rzecz, którą dostrzegam jako naukę, jest życie samych kur. Harmonia, zgoda chociaż duża różnorodność i wolność życia. Jak żyją kury, które potrafią odnaleźć się jako społeczność? Razem jedzą, bawią się, odpoczywają, śpią a wszystko to w wolności - tak, jak chcą, jak lubią. Bo mogą. Któż im zabroni? Coś fantastycznego. Niech dziecko odkrywa na obrazkach poszczególne kury i samo się przekona, jak szczęśliwe i pełne radości potrafi być ich kurze, prostolinijne a może prymitywne - jakby się nam mogło zdawać początkowo - życie.

A gdzie w tym wszystkim Matylda-Obserwatorka? Ano wiecznie gdzieś w tle, zawsze zapatrzona w to spontaniczne, pozbawione wszelkich trosk życie kur. I też by tak chciała. Może nie dokładnie to, ale z pewnością chciałaby mieć takiego ducha, tę odwagę by żyć z całych sił, na ile życie pozwala, po same jego granice (nie przekraczając ich, oczywiście!). Może po cichu zazdrości też takiej "rodziny". Nic nie wskazuje na to, by była tam gdzieś jeszcze jakaś krowa... Czy nie warto byłoby pokazać dziecku, jak wielkim skarbem jest rodzina i w ogóle bliscy nam ludzie? Ile wnoszą do naszego życia? Prosta książeczka, a okazuje się, że za tym humorem jest naprawdę głęboka idea, którą - moim skromnym zdaniem - trzeba pokazać. Być może nasze patrzenie poza fabułę, nauczy dziecko patrzeć poza to, co widać na pierwszy rzut oka?



Moja ocena: Bardzo polecam. Wychodzi na to, że u mnie same cudowne, mądre, piękne i w ogóle wow-książeczki. Ale prawda jest taka, że na razie rzeczywiście nie trafiłam - wśród tych, które recenzowałam - na taką, która jakoś bardzo byłaby niestosowna, brzydka, niestaranna czy głupkowata. A tę książeczkę naprawdę polecam. Czy powinna się znaleźć w każdej biblioteczce? Nie wiem, to chyba nie jest jakaś klasyka. Ale na pewno świetny pomysł na prezent dla kilku latka.

Tytuł: Matyldo, co robią kury?
Autor: Alexander Steffensmeier (tekst i ilustracje)
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
ISBN:
9788380083035
Oprawa: twarda, kartki błyszczące, kartonowe
Liczba stron: 14
 
Recenzja mogła powstać dzięki wydawnictwu Media Rodzina:

Znalezione obrazy dla zapytania media rodzina 
 

środa, 10 maja 2017

"Opowieść" Joanna Papuzińska [RECENZJA]

Może to będzie nietypowe porównanie, ale dla mnie z tą książką jest dokładnie tak, jak z Biblią. I nie mam tu na myśli treści. Po prostu kiedy decydujesz się na ten trudny krok zaproponowania dziecku Biblii, jako książki (mam tu na myśli uproszczoną wersję dla dzieci, rzecz jasna), wiesz, że nie powinien się ani rozpoczynać, ani kończyć na wskazaniu jej palcem. Podskórnie czujesz, że to będzie błąd, który najprawdopodobniej zaboli głównie dziecko. Dlatego wiesz, że powinnaś się trochę przygotować do tego kroku, nastawić na czytanie - uważne! - z dzieckiem i kontrolowanie jego rozumienia Biblii. Nie zrozummy się źle: nie chodzi o cenzurę myślenia, a jedynie sprawowanie pieczy nad nim, czy gdzieś dziecko nie wysuwa mylnych wniosków, ale pozwolić dziecku myśleć! Po przeczytaniu fragmentu najlepiej jest z dzieckiem chwilę porozmawiać. Dla mnie takie rozmowy to klucz do głowy mojej córki. Ma tylko 3,5 roku. Odkąd czytamy w taki bardzo aktywny sposób, mam wrażenie, że jest dużo dojrzalsza.



I dokładnie to samo przekonanie jest we mnie odkąd zapoznałam się z książką, a raczej zbiorem trzech utworów Joanny Papuzińskiej "Opowieść". Dokładnie pamiętam do uczucie po jej przeczytaniu. Coś w rodzaju niepewności; czy aby na pewno to jest książka dla takiego małego dziecka. Okazało się, że nie jestem pierwsza, która miała takie wątpliwości. Ale o tym za chwilę. 

Książeczka składa się z trzech niedługich wierszowanych utworów: "Czarna jama", "Ja" oraz "Opowieść". 

I o ile ilustracje Stasysa Eidrigevičiusa, wykonane ewidentnie kredkami, porwały mnie swoją naturalnością, szczerością ale i pomysłem na przedstawienie niejako wizji myślenia dziecka, jakby dziecko chciało narysować swoje myśli ręką dorosłego, o tyle wraz z tekstem budziły niepokój. Przeglądałam i czytałam książkę kilkukrotnie, by dojść źródła owego lęku. Udało mi się. Myślę, że to wina kolorów: trochę jakby każdy użyty w książce był zabrudzony. A może to po prostu wina tła - kartek, które są chyba lekko żółtawe. A obrazki są bardzo symboliczne. Kojarzą mi się z książką, którą znam z dzieciństwa, a która miała ilustracje w podobnym stylu. Byłam mała i nie rozumiałam przesłania, jakie niosły, ale wiedziałam podskórnie, że uśmiech nie jest szczery, oczy są przejmująco smutne, a za spojrzeniem czai się jakiś dziwny cień. Sama nie umiem powiedzieć, czy tylko ja - mając w głowie tę starą książkę z dzieciństwa - tak odbieram te ilustracje. 


Tekst bardziej przypomina wiersz, którego każdą zwrotkę umieszczono na osobnej stronie. Ale to nie jest nadmuchiwanie objętości. Ten manewr świetnie podkreśla, ile można (a nawet trzeba!) wyczytać z tej jednej zwrotki, która ma swoją ilustrację - czasami pomocną, a czasem dającą jeszcze więcej do myślenia. Nie wiem, czy to moment na interpretacje każdej z ilustracji. To trochę jak z niektórymi wierszami: każdy widzi inną interpretację, bo ma inne życiowe doświadczenie, na innym jest etapie życia i tak dalej.

Wróćmy jednak do tego mojego pierwszego wrażenia i dziwnego przeczucia...



"Czarna jama" ukazała się w 1984 roku i zaraz została zaatakowana, bo takie opowiadania - jak sugerowano - zniszczą niewinność dzieci, będą wiercić okrutnie i bardzo boleśnie dziurę w malutkiej niewinnej główce i wsączać jad, który wykrzywi ich bezbronne umysły i zasieje niedający się wyplenić lęk. Wizja niczym z horroru, w którym to dorośli znęcają się nad dziećmi psychicznie. Sam utwór nie jest aż tak straszny, ale w połączeniu z ilustracjami... 
Skąd taki odbiór? Utwór opowiada o tym, że wieczorem dzieci się boją nie samej ciemności, ale tego, że w ciemności sam pokój wygląda inaczej, jakby nie był sobą, a jego różne zakątki, jakby skrywały nieznane dziwne stwory. Ale ostatecznie w utworze tym ciekawość jest silniejsza od lęku i dziecko samo dochodzi do tego, czy to, co skrywa ciemność jest zawsze takie straszne. Cała ta sytuacja jest tak naturalna i tak prawdziwa, że udawanie, iż jej nie ma wyrządza dziecku większą krzywdę, bo - jak argumentuje sama autorka w Posłowiu - "jedynie pogłębia jego osamotnienie i bezradność". Dzięki takim utworom, jak "Czarna jama" rodzic ma szansę wywlec za bebechy problem na światło dzienne i rozprawić się z nim raz na zawsze. Razem z dzieckiem, oczywiście. 




Utwór "Ja" jest również reedycją. Jest przyjemny do czytania i do interpretowania go wraz z dzieckiem. Na czytaniu go skorzysta także rodzic. Jak zwykle dopatrzyłam się i lekcji dla dorosłych, którzy w pewnych sytuacjach lubią porównywać dziecko do dorosłego. I, o ile w niektórych powinni (a tego nie robią...), o tyle w innych nie powinni. Na przykład jeśli chodzi o samoświadomość dziecka i jego myślenie (na pewno takiego jak moje, 3-4 lata). Do niego dopiero powoli dociera, że jest odrębną jednostką, która chce (na pewno w pierwszej kolejności chce, w drugiej dopiero może...) stanowić sama o sobie, ale jeszcze nie wie jak. Zaczynają się pierwsze bunty i brak zdecydowania. To znaczy: dziecko jest zdecydowane postawić na swoim, ale nie do końca wie, co to konsekwencja wyboru (eh te śniadania: "Chcę jajecznicę", a po kwadransie zbulwersowana twierdzi, że nie lubi jajecznicy, że przecież chciała kanapkę). Ten utwór świetnie te sprzeczności pokaże rodzicom. A dzieciom uświadomi, że to wszystko jest normalne, że tak ma być, że zaczną z czasem panować nad tymi myślami.




"Opowieść", która otwiera cały zbiór, pojawia się w takiej formie po raz pierwszy, ale idealnie dopełnia pozostałe dwa utwory. I jest o tym, jak wiele się musi wydarzyć i jak wiele musi się stać, by powstała rodzina. Dla dziecka to nowość. Swoje życie widzi bardzo wąsko i nie zastanawia się (przynajmniej moje jeszcze nie poruszyło tego tematu), co było zanim się urodziło. Wystarcza mu fakt, że rodzice kiedyś byli mali, jak ono i przechodzili przez to wszystko, co ono teraz przechodzi. Nie chce znać historii małżeństwa i znajomości rodziców. A tutaj autorka zgrabnie zamyka w alegorii całą historię: o mamie uwięzionej w wieży, której pilnował smok i o tym, jak tata bez trudu pokonał smoka. Ba! oswoił go. Mimo, że śmiałków nie brakowało, by się z nim mierzyć. Ze smokiem, nie z tatą, oczywiście. Skrótowo pokazuje dziecku, sam...hm... przedpoczątek.


Moja ocena: Bardzo polecam. Książka jest bardzo mądra. I bardzo pomocna, chociaż na początku odnosi się inne wrażenie, bo nie buchają z niej radosne, cieszące oko kolory, bo jest zagadkowa, nie za prosta, bo wypadałoby, by rodzic najpierw sam ją przetrawi, zanim poda dziecku i z nim przeczyta, pomoże mu zrozumieć. No tak, to wymaga wysiłku, którego po całym dniu pracy nie mamy siły podjąć. Ale warto. Warto, mówię Wam! Kolejny raz już będę pisać o tym na blogu, ale książka po pierwszych wahaniach zachwyciła mnie podwójnie. Pani Elżbieta z Wydawnictwa Mila (tak, tak, sama wydaje książki, co mnie zdumiewa za każdym razem, kiedy sięgam po książki tego wydawnictwa) znów pokazuje, że można wydawać książki na najwyższym poziomie, nie bacząc na trendy.

Tytuł: Opowieść
Autor: Joanna Papuzińska (ilustracje: Stasys Eidrigevičius)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Mila
Rok wydania: 2010
ISBN:
9788392656555
Oprawa: twarda, kartki błyszczące
Liczba stron: 48

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mila:

wydawnictwo i edukacja
Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric