czwartek, 25 stycznia 2018

25 stycznia - czyli o tym, jak niełatwo znaleźć czas

25 stycznie 2018 r.
Czwartek







22:05


Codziennie szukam czasu. Co za absurd - tak bardzo mnie goni czas, a ja go jeszcze szukam. Większym absurdem jest fakt, że mimo iż mnie goni - ja go nie potrafię znaleźć. Język polski jest przekombinowany, jak widać. 

Tymczasem czas ucieka (i równocześnie mnie goni? chyba zaczynam tracić kontrolę nad logiką). A ja zapętlona w pracę, dom i dzieci, chcąc - jak to ja - wszystko robić na 100% w najwyższej jakości. No to wiadomo, że gdzieś mnie zabraknie. Najczęściej brakuje mnie tam, gdzie jest najmniejsza strata. Mając za priorytet prawdziwe życie, to wirtualne zostaje zapuszczone. Ostatecznie lepiej w tę stronę, niż gdybym miała przekładać Obywatelkę Matkę nad siebie samą. Wówczas należałoby się martwić. 

Tylko co zrobić, by czas tak nie gnał do przodu? Leci na złamanie karku, tylko patrzeć, jak wybije sobie zęby na pierwszym-lepszym zakręcie. Ale dzielnie się trzyma. Nie to, co ja: ledwo nadążam. A jeszcze bym chciała korzystać z życia, jak to się mówi. I nawet być zrobiła coś w tym kierunku, tylko, że czas biegnie za szybko. Dni zlewają się się w tygodnie i nawet nie wiem, kiedy minął styczeń, no przysięgam. Przecież dopiero co był sylwester! I odnoszę wrażenie, że wiele rzeczy załatwiam mimochodem, przelotnie, że chciałoby się powiedzieć na kolanie

Bo nie ma czasu nawet siąść ze spokojem z kubkiem kawy. Ok, dobra, ostatnio nawet mam czas na kawę. Ale absolutnie nie mogę robić niczego innego przy okazji, inaczej zaraz ucieknie mi z głowy świadomość, że mam tę chwilę jednak dla siebie. Taką malutką. W przeciwnym razie większość życia umknie mi przy okazji

Tylko dzieci zaznaczają, że są nieśpieszne w tym swoim świecie cudownej nieświadomości czasu. Jeśli już coś mają z nim wspólnego, to to, że im się nudzi, bo czas się wlecze, kiedy są chore. Od razu człek się cieszy, że ma dzieci. Jak ja bym chciała, by czas chociaż na chwilę się dla mnie wlókł. Eh...




22:24

Jeszcze tylko napiszę, co wyszło z tego całego badania, o którym pisałam tutaj

Pojechałam do tego Krakowa, oczywiście na czczo, bo dyscyplina poranna, kiedy wstanie się w ostatnim momencie, uniemożliwia mi śniadanie. Najpierw dzieci do przedszkola, potem odstawić samochód na parking i do busa. I to wszystko tak, by zdążyć na tego o 8:05. Zdążyłam, chociaż sama nie wiem, jak. 

W busie, rzecz jasna, swoisty zapach, od którego robi się niedobrze w głowie. Tak, w głowie. Mnie się nigdy w busie nie robi niedobrze od żołądka, ale od głowy. Duszność, zapachy różnego rodzaju przeszkadzają mojej głowie, a nie żołądkowi. 

Na szczęście dojechałam pół godziny przed czasem, w sam raz, by kupić sobie jakieś śniadanie, zjeść i zajść do Kliniki. Wyjątkowo był to ładny dzień. Pamiętam, bo cały tydzień był szary, a tego dnia słońce aż mnie raziło. 

Przebyta droga do kliniki minęła mi szybko i bezboleśnie. Trochę żołądek się ścisnął, kiedy już weszłam na teren Szpitala klinicznego. Szybko jednak dotarłam na miejsce, starając się nie myśleć o tych wszystkich ludziach i o sobie sprzed dwóch lat. Nie musiałam długo czekać na badanie, poszło tak sprawnie, że po 20 minutach byłam po samym badaniu, ankiecie i krótkiej rozmowy z lekarką. 

Wracając, celowo zadzwoniłam do koleżanki, by nie myśleć za wiele o tym, co było. Lekarka jasno dała mi do zrozumienia, że szanse mam 50/50. I jeśli taka moja uroda, to tak będę miała w ciąży. Z drugiej strony, pierwsza ciąża była bezproblemowa i ostatecznie wcale ta trzecia nie musi być narażona na powtórkę z rozrywki.  

Plusem było niewątpliwie samo badanie, z którego dowiedziałam się, że wszystko się w normie. Cudne uczucie, jeśli ma się inne doświadczenia.







"Ptasia Jaga" Zofii Beszczyńskiej [RECENZJA]

... czyli jak z bajki o Jasiu i Małgosi uczynić opowieść zawieszoną w rzeczywistości marzeń sennych.




Chyba pierwszy raz obawiałam się o to, jak moja mała Buńka zniesie historię, w której pojawia się tak zwana Baba Jaga czy po prostu czarownica. Gdyby opowieść nawet była o duchach, nie miałabym aż takich wątpliwości. 

Dlaczego? Bunia od dawna budzi się w nocy z płaczem, że śniła się jej czarownica. Skąd ona ją sobie wytrzasnęła - pojęcia nie mam. Wychodząc z założenia, że czarownica w bajkach są dla dzieci starszych, nigdy nie puszczaliśmy jej takich bajek. Nawet nie opowiadałam jej tych z udziałem czarownic, chociaż nie było to proste, biorąc pod uwagę, że motyw czarownicy pojawia się w tylu klasycznych opowieściach. Zaczynając od Śpiącej Królewny, przez Królewnę Śnieżkę i na Jasiu i Małgosi kończąc. I nieważne, czy czarownica na końcu została ukarana - moment grozy w śnie może się pojawiać i trwać bez happy endu.



Czyli zaczęłyśmy czytać - ja z obawą, Buńka z nieukrywanym zaciekawieniem - Ptasią Jagę Zofii Beszczyńskiej od wydawnictwa Mila. 

Książeczka opowiada historię Jurka i Marysi. Czy zdarzyła się im ona naprawdę, czy tylko przyśniła - tego w zasadzie się nigdy nie dowiadujemy. Ja wolę myśleć, że wszystko to im się przytrafiło, kiedy spali. I tak podeszłam do tej kwestii z Buńką. Gdyby była starszą dziewczynką, która sobie tę książkę będzie potrafiła sama przeczytać, to sprawa wyglądałaby inaczej, ale nie jest. 

Tak więc pewnego dnia, po kłótni z mamą, dzieci postanowiły uciec z domu do lasu. Mieli - jak to się mówi - już wszystkiego po dziurki w nosie. Marudzenia, narzekania, moralizowania i mnóstwa obowiązków. A jak się dołoży jeszcze do tego kalafior i kaszę gryczaną... Sami widzicie: istne tortury. Na pierwszym przystanku zjedli w zasadzie całe zapasy i w sumie zrobiło im się dziwnie, bo cały gniew jakoś wyparował. Tak jak ścieżka, którą przyszli. 

I tutaj zaczynamy wstępować w świat marzeń. Dzieci natrafiły na przedziwną chatkę, chociaż akurat nie była z piernika, ale otoczona ptakami. Z chatki wyszła staruszka, która sama przypominała ptaka. Przedstawiła się dzieciom, jako Ptasia Jaga i w zasadzie tutaj zaczyna się bajka o Jasiu i Małgosi. Ptasia Jaga to klasyczna Baba Jaga. No dobrze, nie do końca: nie chce dzieciaków zjeść. Chce czego innego. Tylko pytanie, czy powinnam Wam to zdradzać. Chyba nie.




Powiem tylko tyle, że ptaki wokół chatki (a także w jej środku) nie są zwykłymi ptakami. Są nawet bardziej niezwykłe niż mogłoby się to wydawać. Fakt, że potrafią mówić najmniej Was zaskoczy.

Jeśli boicie się Ptasiej Jagi, która jednak jest nie tylko tajemnicza, ale też przerażająca na swój sposób (dzieci się jej boją, chociaż nie straszy ich, że wrzuci do gara i ugotuje), nie ma obaw - książeczka kończy się szczęśliwie (co za spoiler...!). Nie powiem, jak. Powiem tylko, że nic tu nie jest takie, jakie się wydaje. A rozwiązanie bynajmniej nie przychodzi ot tak, deus ex machina.

Osobiście, czytając książeczkę czułam się jak we śnie. Wszystko wydawało się sennym marzeniem nie dlatego, że było takie odrealnione, ale właśnie sposób opisywania tych nierzeczywistych obrazów: lekkość i delikatność, a przy tym mnogość szczegółów. Ilustracje p. Elżbiety tylko wzmacniały to wrażenie.

Moja Buńka przeżywała mocno tę książeczkę. Martwiła się o dzieci, współczuła uwięzionym ptaszkom, bała się Ptasiej Jagi. Tak, zdecydowanie cel autorki osiągnięty. Tylko na końcu nie widziałam, by poczuła ulgę. Jakby nie zrozumiała do końca, co się tam wydarzyło. Ostatecznie było tego tyle, że sama musiałabym się mocno zastanowić, jak to się stało, że dzieci wróciły do swojego domu całe i zdrowe.




Moja ocena: Polecam! Książeczka mi, jako osobie dorosłej podobała się bardzo. Wdzięczne opisy, sprytne  ale jednocześnie oryginalne wykorzystanie znanego motywu bajki o Jasiu i Małgosi, piękne ilustracje. Tylko nie do końca jestem pewna, czy Bunia nie jest jeszcze trochę na takie lektury za delikatna. A może to tylko moje matczyne obawy? Ostatecznie nie było koszmarów z Ptasią Jagą w roli głównej, więc chyba wszystko gra.

Tytuł: Ptasia Jaga
Autor: Zofia Beszczyńska
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2013
ISBN: 9788393692224
Oprawa: twarda, kartki matowe, sztywniejsze
Liczba stron: 48

A recenzja powstała oczywiście dzięki p. Elżbiecie Krygowskiej-Butlewskiej z wydawnictwa Mila.

wydawnictwo i edukacja


czwartek, 4 stycznia 2018

4 stycznia - nigdy nie wiesz, kiedy uśpione demony postanowią wrócić

4 stycznia 2018 r.
Czwartek






11:43


Jakoś tuż po Świętach zadzwonił telefon. Numer nieznany. Pomyślałam: potencjalny uczeń. Odebrałam.
- Halo?
- Dzień dobry, czy mam przyjemność z [...]? - zapytała uprzejmie młoda kobieta, sądząc po głosie. 
- Tak - odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość, bo przeczuwałam kolejny atak z call center. W myślach już chciałam się rozłączyć. 
- Ja dzwonię z Oddziału Klinicznego Ginekologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Pani u nas leżała w czasie ciąży z powodu cyst na jajnikach. Przypomina sobie Pani taką sytuację?

Ależ skąd!, odpowiedziałam jej w myślach ironicznie, wizualizując sobie te dni, które wlekły się niczym lata, w niepewności, pełna obaw w związku z potencjalnym zagrożeniem ciąży i mojego życia. Czy da się coś takiego zapomnieć?

- Tak, pamiętam - odpowiedziałam uprzejmie, chociaż na język aż się cisnęło: "Ciekawe, czy Pani by zapomniałam. Przecież do końca życia będę to miała w głowie!"
- Otóż obecnie prowadzimy projekt, który pozwala nam się bliżej przypatrzeć takim trudnym przypadkom - ciągnęła sympatycznie babeczka. Miała miły głos, chociaż zapewne nie miała bladego pojęcia, co znaczą dziewięciocentymetrowe cysty na jajkach w ciąży. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. 

Nie chciałam być złośliwa, wtrącając się z komentarzem typu: "Widzę, że pieniądze się pojawiły końcem roku", ale wspomnienia z pobytu w tym szpitalu mocno nadszarpnęły mi nerwy. I tu nie chodzi o sam trudny przypadek. Pisałam o tym w jednym z pierwszych postów. A także w kilku kolejnych tutu i tak się to ciągnęło przez cały wrzesień

- Rozumiem - odparłam. 
- Przeprowadzamy badania USG u kobiet, które miały takie przypadki i badamy je pod tym kątem. To są z reguły niewyjaśnione sprawy i chcemy po prostu w przyszłości móc pomóc kobietom, ale to wymaga wielu różnych badań.
- Aha... - skwitowałam. Cóż mogłam innego powiedzieć: "Czad!"?
- Czy w związku z tym byłaby Pani skłonna przyjechać do nas na takie badanie? - zapytała.
- Sądzę, że tak - odpowiedziałam, szybko kalkulując w głowie, że znów będę musiała odwołać lekcje. - A kiedy?
- Proponowałabym piątek 5 stycznia - usłyszałam. 
- W piątek... - Trybiki kręcą się jak szalone: to ile mi przepadnie lekcji? Może udałoby się, żeby to była tylko jedna lekcja. - A o której godzinie?
- O 9:40 lub 10:20 - odpowiedziała bez wahania. 

Wiedziałam, że nie zdążę na 9:40. Trzeba dzieci zawieźć do przedszkola. Za to w drugim przypadku będę musiała coś odwołać. 

- Niech będzie 10:20 - odpowiedziałam po chwili namysłu. Stało się, klamka zapadła. Jadę na badanie. 

Dopiero potem dotarło do mnie to wszystko. Znów będę musiała tam jechać. Jeździłam tam kilka ładnych miesięcy, sporo czasu też leżałam na oddziale. A teraz znów będę musiała tam być. W tej cholernej poczekalni. Fala wspomnień spłynęła na mnie jeszcze zanim zdążyłam się rozłączyć. 
- Tylko proszę nie rejestrować się - usłyszałam po drugiej stronie, jakby ktoś coś mówił przez słabo odbierający radioodbiornik. 
- Słucham?
- To jest osobny projekt niezwiązany z samym działaniem szpitala, więc proszę się udać bezpośrednio do pracowni USG - wyjaśniła cierpliwie.

Próbowałam sobie przypomnieć, czy były tak jakiś drzwi z napisem USG. I nie mogłam. To chyba dobry znak, pomyślałam. Wspomnienia się zacierają. Szkoda tylko, że nie mocje, które niosą. 
- Czy mogłaby mi Pani wyjaśnić, gdzie jest pracownia USG? - zapytałam z bólem. Wiedziałam, że teraz zacznie mi opisywać, co gdzie jest, by opisać to miejsce. 

Przełknęłam to jakoś i rozłączyłam się. 
Rozbolała mnie głowa. Szlag.


A potem na spokojnie już pomyślałam, że to dobrze. To nawet nie tyle dobrze, co świetnie! Może moje badanie coś wykaże. Może nawet pomoże mi. W końcu czy ewentualna kolejna ciąża nie będzie podobna do tej ostatniej, czy może gorsza, to byłaby informacja na wagę złota. Może uda się ustalić, co było przyczyną i uniknąć tego w przyszłości. A może trzeba będzie zrobić inne dodatkowe badania. Ale będę wiedzieć, na czym stoję. Ciąża w tym momencie byłaby bardzo ryzykowna. A ja nieprawdę nie chcę powtórki z tej wątpliwej jakości rozrywki. Nie chcę ryzykować życia ani zdrowia swojego ani ewentualnego dziecka. 

Dobrze, że tam jadę. Co prawda już czuję, jak budzą się stare demony, ściskają mi pierś, że nie mogę głęboko oddychać, mącą myśli i zaburzają łaknienie... Ale jak mówi klasyk: for the greater good.



Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric