piątek, 21 kwietnia 2017

"Bajka o kapciuszku", Liliany Bardijewskiej [RECENCJA]

Są takie bajki, którym nie można odmówić bajkowości z definicji. A jednak kusi powiedzieć, że to nie taka znowu Bajka. Ma morał, dobrze się kończy, zwierzęta mówią ludzkim głosem - chociaż tak naprawdę to zwierzęta są tam trochę symboliczne - wszystko, jak trzeba. A jednak szukamy tego "ale". Może dlatego, że my, dzieci pokolenia Disney'a, mamy już swoją definicję bajki. Nie tylko ma być ślicznie i kolorowo, ale przede wszystkim z humorem. W nowoczesnych bajkach zawsze jest jakiś trudny moment, który pląta nam fabułę, ale ostatecznie sprawy rozwiązują się jak należy. A nawet lepiej, bo ten "kryzys" zawsze czegoś uczy.





A jak jest z tą "Bajką o kapciuszku" Liliany Bardijewskiej? Bliżej jej do bajek Krasickiego niż do tych od Disney'a. Nie, tu nie ma takiego błyskotliwego dowcipu (chociaż, jakbym się miała uprzeć, to pewnie wskazałabym Makówkę). Ale czy to od razu musi oznaczać minus - tego nie powiedziałam. I tu na pewno nie ma małego kryzysu. Tu się od kryzysowej sytuacji zaczyna w ogóle książeczka.

Kłębek włóczki zamieniony zostaje - między innymi - w maleńkiego kapcia-kapciuszka, bo na drugiego już włóczki nie wystarczyło. Poradzono mu, by poszukał księżniczki, która - jak wieść gminna głosi - nosi takie właśnie małe pantofelki. Niejaki Kopciuszek, znany z innej bajki. Ale ten Kopciuszek już dawno nim nie jest. Nawet nie wiemy do końca jak się nazywa. Zresztą nie jest to istotne. 

Kapciuszek więc poszedł do królewny, której od razu wpadł w oko. Ale cóż z tego, skoro był sam jeden. No bo jak tu chodzić w jednym kapciu? Odprawiła go więc królewna z kwitkiem. A raczej ze słowami, że jak znajdzie "brata", to ona tu jest i czeka. Chociaż właściwie należałoby zacytować staruszkę, która go na drutach zrobiła: Musisz znaleźć swój początek, a wtedy będziesz szczęśliwy. Początkiem miał się okazać kłębek. Tylko trzeba go było odnaleźć.

I poszedł bidulek w świat. Mając w głowie - dość naiwne, mogłoby się wydawać - słowa królewny: Spotkasz na swojej drodze wielu takich malutkich i samotnych. Jeśli im pomożesz, oni odpłacą ci tym samym, jak w każdej bajce. 


Nic, tylko pomagać na prawo i lewo, co nie? No, w każdym razie lepsze takie pocieszenie, niż żadne. Paputek więc poczłapał przed siebie. I szedł i szedł.... I nie myślcie, że będę wam tu streszczać bajkę, o  nie :-). W tym miejscu fabuła zaczyna się rozkręcać, bo kapciuszek rzeczywiście napotykał na swojej drodze różne postacie. Najpierw był to ptaszek, któremu paputek posłużył za gniazdo, gdzie wykluły się raniuszki. Potem chomik, któremu był workiem na zimowe zapasy. Aż w końcu pomógł i bocianowi. Zarówno ptak, jaki i chomik zarzekali się, że się odwdzięczą, ale jakoś tak, że potem żaden nie pomógł. No cóż, być może "byli z innej bajki" i nie wiedzieli, że wypada się odwdzięczyć. 

A! No i była Makówka - bardzo zagadkowa postać, która jest w tej bajce niczym stara cyganka: niby coś ci chce przepowiedzieć, ale tak na dobrą sprawę to ona jest całkiem cwana i wie, jak zakręcić kołem fortuny, w praktycznie dosłownym tego słowa znaczeniu.



Jak się kończy bajka? Dobrze się kończy. Mamy szczęśliwy happyend. Ale w zasadzie jeszcze nawet na ostatnich stronach kapciuszek napotyka trudności. I wtedy właśnie pomagają mu ptaszki i chomik. Nie, nie nawróciły się, umierając wcześniej z wyrzutów sumienia. Odbyło się to... jak w życiu.

Ptaszki zaskoczyły kapciuszka na całej linii: zrobiły coś, czego na co dzień nie robią, bo to zupełnie nie w naturze ptaków. Nagle okazało się, że jednak potrafią coś więcej niż tylko latać i śpiewać. Jakże często spotykamy się z ludźmi, których tak łatwo przychodzi nam ocenić jako tych, którzy nie będą w stanie nam pomóc. Skreślamy ich, bo w dziedzinie, w jakiej potrzebujemy wsparcia oni na pewno się nie odnajdą. A tu zaskoczenie. Przypomnijmy sobie, ile to razy my zostaliśmy tak zaszufladkowani, bez możliwości sprawdzenia się, bez próby udowodnienia np. swoich umiejętności przy braku kwalifikacji. Jakbym swoje odbicie zobaczyła.

A potem chomik. Ten to tak pomógł, że w zasadzie do końca książki chyba nikt go nie oświecił jak bardzo okazał się przydatny. Chomik zrobił rzecz odwrotną do tego, co zrobiły ptaszki: robił to, co zwykle. I, jak to chomik, był straaaasznie zajęty tym swoim zajmowaniem się sobą i własnymi sprawami. I nieoczekiwanie właściwie prawie bezwiednie wyświadczył kapciuszkowi przysługę. Czy życie nie pokazuje i takich scenariuszy? Ile razy ktoś, kto robi coś latami, dla siebie, zupełnie bez parcia na pieniądze czy sławę, nagle zostaje odkryty. I nagle okazuje się, że to, co robił latami dla siebie ma sens! I doceniają go inni! Takie sytuacje może nie mają miejsca za często, ale się zdarzają. Kto wie, czy woda sodowa nie uderzyłaby chomikowi, gdyby dowiedział się, jak bardzo pomógł kapciuszkowi, więc autorka oszczędziła nam wizji gryzonia, który dostaje korby na punkcie tego, jaki to jest ważny. No, to tak pół żartem, pół serio.




Książka jest autentycznie niesamowita. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kolejny już raz książki od Wydawnictwa Mila robią na mnie tak ogromne wrażenie, czego gratuluję wszystkim pracującym w tym wydawnictwie, a którzy odpowiedzialni są za to, jak wygląda książeczka. Jest zawsze nietypowych rozmiarów, matowa, z solidnymi stronicami, bardzo porządna. Ilustracje p. Elżbiety Krygowskiej-Butlewskiej znów mnie oczarowują swą prostotą, oryginalnością a także pomysłem, często gdzieś na pograniczu symboliczności. Czy to oznacza, że dla tego mojego szkraba, trzy-i-pół-rodcznego to trochę zbyt wczesna lektura? To zależy. Książki tego wydawnictwa trzeba dobierać pod kątem znajomości własnego dziecka, wiec nie ma tutaj jednoznacznej odpowiedzi. U mnie chyba zabrakło roku, jak to oceniam. Wciąż pojawiały się pytania o Kopciuszka (- Mama - pokręciła głowa z lekkim politowaniem - to ma być Koo-pciu-szek! Tylko... kiedy będzie już ten Kopciuszek?), co ją całkowicie dekoncentrowało, a w konsekwencji miałam jeszcze więcej pytań z gatunku: "a dlaczego?", bo gubiła wątek czekając na Kopciuszka. Nie załapała jeszcze tej gry słów i bardzo luźnej konotacji z bajką o Kopciuszku. Ale nie poddam się tak łatwo: wrócimy do książeczki za rok. Wówczas czekajcie na małą edycję wpisu.

Tymczasem...

Moja ocena: Bardzo polecam. Książeczka zachwyci na pewno dorosłych, którzy zakochają się najpierw w cudnych ilustracjach (polecam przyjrzeć się numeracji stron), a zaraz później w pięknym tekście p. Liliany Bardijewskiej. Jest dość prosty, ale też momentami zagadkowy. Z książeczki aż bije romantyczność i wdzięk. No i okładka - po przeczytaniu staje się w końcu bardzo czytelna.


Tytuł: Bajka o kapciuszku, czyli jak to z wdzięcznością było
Autor: Liliana Bardijewska (ilustracje: Elżbieta Krygowska-Butlewska)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Mila
Rok wydania: 2008
ISBN: 9788392656548
Oprawa: twarda, kartki solidne, matowe
Liczba stron: 45

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mila:

wydawnictwo i edukacja 

____________________________________________________________________

 A to mały dodatek ;)


środa, 5 kwietnia 2017

4 kwietnia - Czy można zrobić sobie urlop od macierzyństwa i jakieś-tam plany

5 kwietnia 2017 r.
Środa



Mania: 11 miesięcy, 2 tygodnie i 7 dni
Bunia: 3 lata, 5 miesięcy, 2 tygodnie i 6 dni
Waga: 57, 2 kg
Pogoda: Wiosenna. Nie rozpieszcza, jak w weekend dwudziestoma stopniami. Jest rześkawo, ale słonecznie. Wszystko puszcza jasnozielone pączki. Można oddychać głęboko.

Aktualizacja g. 15:00 : Teraz, po południu przeszła klasyczna wiosenna burza. Pachnie ozonem i wilgocią.



10:08


Ogarnęłam jakieś zakupy a teraz z kawą i ciastkiem (świetne to moje drugie śniadanie, co?) siadam do pisania normalnego "wpisu z życia", póki Maniula śpi. Błogosławiony czas ciszy.


Jak wyciągnęłam się z kontekstu dzieci


Byłam w Szkocji. Oh, jak mi to dobrze zrobiło. Cztery fantastyczne dni. Zarwane noce niekończącymi się rozmowami, cydr truskawkowo-limonkowy i chipsy warzywne (ok, były też zwykłe, ale jakoś nie zeszły, ciekawe czemu...). Godziny spacerów, wiatr i dźwięk dud. Muzea i zdjęcia, które w 1/4 skasowałam przez przypadek, ale to trzeba być mną, żeby to sobie tak urządzić. 

Pozwolę sobie wstawić kilka zdjęć, ale nie będę Was zanudzać. Edynburg jest piękny i zupełnie inny niż polskie miasta. Ale - co kto lubi. Niektórzy się zachwycają, inne kręcą nosami, bo drogo i widoki kamiennych zamków, parków usianych żonkilami już im tego nie rekompensują.





Cztery dni bez męża i dzieci. Nie wiem, kiedy ostatnio miałam cztery dni dla siebie. Bez myślenia o obiedzie (gotowaniu), o zakupach, sprzątaniu, zrobieniu prania, prasowaniu... A do tego nieprzerwany nocny sen. Siedem godzin. Cztery dni pod rząd. Matki mnie zrozumieją. I będą zazdrościć, he he, taki ze mnie złośliwiec. 

Czy to znaczy, że od dzieci zrobiłam sobie wolne? Takie, że poczułam się na nowo nastolatką? Ok, z tą nastolatką to minimalnie przesadziłam. Powiedzmy 20+. Dla waszej informacji, ostatniego marca skończyłam 29. I życie stanęło mi przed oczami. Kolejne to będzie 30. A po trzydziestce już nic nie będzie takie samo. Wydaje mi się, że jest po doświadczenie porównywane z wyjściem na mąż. Dla dzieci będę już po prostu stara.

Ten wyjazd otworzył mi oczy. Szeroko. Zobaczyłam siebie wyjęta z kontekstu, w którym wciąż są dzieci, mąż, dom, i czasem przytłaczająca rutyna dnia codziennego. Ten kontekst sprawiał, że czułam się jak staw kolanowy. Beze mnie to średni wszystko działa, ale tak naprawdę to raczej zlewam się z tłem, niż stanowię coś odrębnego. Tymczasem stałam tam. Bez tego wszystkiego, co zostawiłam w Polsce i dotarło do mnie, że jestem osobną jednostką, która coś sobą reprezentuje, a jej jestestwo nie zależy o dzieci, męża i domu... Wiecie, to nie tak, że to dla mnie balast i jedno wielkie ograniczenie. Tylko ja tak wsiąkłam w to moje życie, że przestałam być zauważalna przez samą siebie. A teraz znów jestem: ja. A obok mnie dzieci, mąż i dom i całe nasze wspaniałe życie. Nie jestem już spójnikiem. 

Ciekawe jest to, że przed wyjazdem nie powiedziałabym, że nim jest. Ale dopiero tam, kiedy byłam poza całym tym "kontekstem rodziny" dotarło do mnie, że jednak chyba byłam. Walczyłam, by nie być, ale to było jak bagno. Wyjazd wyrwał mnie z niego. Stanęłam obok i zobaczyłam je z boku. Teraz mogę je ominąć, a nie szarpać się z tym sama. Cudowne uczucie. Jak odetchnąć świeżym powietrzem. 



Jak na sprężynie


Kiedy uda ci się wskoczyć z impetem na sprężynę - niesie cię wysoko. Często zaskakująco daleko, chociaż z taką dziwną lekkością i łatwością. I tak mam teraz. Po powrocie czułam, że w końcu mam siłę wskoczyć na tę sprężynę. Wcześniej próbowałam, ale nie potrafiłam dłużej wytrwać przy swoich postanowieniach. Teraz czuję, że mam moc. Moc, by wskoczyć na sprężynę. A ona już mi pomoże. Sprawi, że praktycznie będę miała odwagę zrobić ten czy tamten krok, którego bałam się postawić - z różnych względów. Oto, w czym pomoże mi sprężyna:

1. Chciałam nie pić kawy, bo ponoć co za dużo, to niezdrowo. Ale ja kawę kocham miłością do grobowej deski. Ale postanowiłam już nie pić jej po godzinie 17. I najwyżej 2 średnie lub 3 bardzo słabe. Chyba, że stanie się cud i wyproszę eR., byśmy sobie ekspres kupili, taki trochę lepszy...

2. Idzie wiosna i zaatakuję się warzywami i owocami. Po zimie to się mi już tęskni za tą świeżością, prawdziwym smakiem...

3. Nie wiem, czy uda mi się ćwiczyć. Chciałabym. Ale jak nie, to przynajmniej godzinny szybki marsz (bez dziecka) np. pod wieczór. Osobno jeszcze z dzieckiem, ale taki z dzieckiem to się nie liczy, bo trudno byłoby go podpiąć pod zakładkę "fat-burner" :)

4. Znów przedwiosennie zaczynam intensywnie dbać o ciało (jakieś peelingi, balsamy), o włosy, twarz, stopy, dłonie... Widzę, że zwykła pielęgnacja i higiena to mało. A idą wakacje i... no właśnie. 

Można się postarać, bo w tym roku lecimy z dzieciorkami na Kanary (Gran Canaria). Odlot, co? Też mi się to wydaje abstrakcyjne. I w dodatku takie nadmuchane. A tymczasem trafiliśmy na wyprzedaż biletów lotniczych, a sam pobyt na miejscu nie jest droższy niż Włochy czy Chorwacja. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nawet trochę taniej (jeśli mówimy o całkiem niezłym standardzie mieszkania, a nie klitki w domkach, które Polacy mają czelność wynajmować komuś nad Bałtykiem). Także tym razem będziemy byczyć się na plaży, zwiedzać wulkan i cieszyć się sobą (będziemy tam większą ekipą, też z dziećmi, więc nie będzie nudno).

5. Książki. Recenzuję sporo, ale to głównie te dla dzieci. Chcę znów wrócić do książek, bo prawie fizycznie czuje tę tęsknotę na nimi.

6. W końcu wezmę się za pisanie książki. O, rany. Napisałam to. Czyli jednak, klamka zapadła. Dobra, wróć: to nie tak, że coś nade mną wisi, lub czekam na wenę czy inne "bóstwo", bez pomocy którego jestem w stanie usprawiedliwić się przed sobą. To raczej kwestia przyjemności pisania. Nie jestem rzemieślnikiem. Nie chcę nim być. Dlatego nie piszę, bo muszę; ale dlatego, że chcę, że sprawia mi to ogromną przyjemność. Tworzenie świata, zatapianie się w nim, przeżywanie go... 

7. I ostatnie, ale nie najgorsze. Powiedziałabym, że to raczej taki rodzaj deseru. Jak tylko Mania wyfrunie do Klubu Malucha po Świętach, biorę się na poważnie za


A Wy macie jakieś postanowienia na wiosnę? A może już coś działacie? Dajcie znać w komentarzach! :)

niedziela, 2 kwietnia 2017

"Jak tata pokazał mi wszechświat", Ulf Stark i Eva Eriksson

Bu jest już dużą dziewczynką. I bardzo wiele rozumie. Czasami nawet za dużo. Generalnie jednak umie bawić się sama. Nie przeszkadza jej brak towarzystwa - korzysta z tego, że nie ma wokół małej Mani, która z radością pakuje do buzi pisaki bez zatyczek i z pasją rozrzuca puzzle. 

Czasem jednak widzę, jak bardzo zależy jej, bym siadła - tak po prostu, nie myśląc o tym, że jestem w proszku z robotą - ułożyła z nią puzzle czy pobawiła w restaurację. Albo porysowała, upiekła babeczki czy zrobiła ulubione naleśniki...

Ale kiedy mamy nie ma, nagle tych dni samodzielności, samotnych zabaw ubywa. I co ten tata ma biedny począć?

Bo - tak generalnie - tatusiowie mają nieco pod górkę z córkami. W co się bawić, kiedy nie ma mamy? Może klocki? Może puzzle? Może w przypływie rodzicielskiego entuzjazmu zaproponuje malowanki? Oczywiście nic nie przebije zabawy lalkami, ale z tatą to już żadna zabawa, bo tata nie rozumie i nie potrafi się zaangażować. To tak generalnie, jak pisałam. Wszystkim tatusiom, którzy ogarnęli pieczenie ciast i zabawy w przebieranki z lalkami Barbie szczerze gratuluję! 

Bo u nas to taki klasyk z klasyki wyjęty, więc tata może co najwyżej szarpnąć się na "chodź, potowarzyszysz mi na podwórku". Wnet jednak okaże się, że dziecko będzie stało i patrzyło, jak tata grabi liście. Może coś pomoże, ale szału nie będzie. 

Ale po południu jest czytanie książek. I kiedy mamy nie ma, to właśnie tata czyta. Chociaż wiadomo, że nie damy mu tej o kucykach Pony, ani o wróżkach. Odpadną też bajki o księżniczkach. Wtedy okazuje się, że książeczek dla taty to nie ma zbyt wielu. 

Dlatego specjalnie na okazje bez mamy mamy tę specjalną pozycję "Jak tata pokazał mi wszechświat" Ulfa Starka i Evy Eriksson od Wydawnictwa Zakamarki.



To, co mogło nas porwać (i porwało, zdecydowanie!) to magia spędzania czasu z tatą. Kiedy tata Ulfa postanawia, że pokaże chłopcu wszechświat, od razu zaczyna się przygoda. Tata jest tajemniczy, chociaż wcale taki nie zamierza być. Ale chłopiec czuje się jakby czekać go miała inicjacja: cała ceremonia przyjęcia do nowego środowiska, jakby zaraz miał się stać powiernikiem jakiejś tajemnicy. No, bo ja i tata. I nikt inny. Dla chłopca jest to szczególnie ważne. Tata jest autorytetem. Dla dziewczynki jest raczej rycerzem obrońcą, a nie współtowarzyszem broni. Ale sam fakt, że tutaj liczy się tata, a nie mama, jak w wielu książeczkach - już na starcie czyni tę pozycję wyjątkową. 

Mama, ta opiekuńcza, zostaje w domu. Tata zabiera syna na spacer, by pokazać mu wszechświat. Oczywiście, ze Ulf będzie go wypatrywał na każdym rogiem i będzie chciał zapamiętać do niego drogę. Wchodzą do sklepu - poza wiedzą mamy - cóż za uczucie. I kupują... gumy do żucia. Prowiant, jak mówi tata. No, to dość typowe dla tatusiów, nazywać jedzeniem coś, co nawet nie jest jego substytutem.


Tata jawi się nam tutaj nie tylko jako mistrz, jako siła mogąca sprzeciwić się mamie (te gumy do żucia siedzą mi w głowie), ale też jako bohater: trzeba przeskoczyć rów, to przeskakuje. Z dziecięciem na ramieniu. I niczego się nie boi. Nawet ciemności.


 Na miejscu Ulf jest tak przejęty, że patrzy zupełnie nie tam, gdzie trzeba, co jest trochę zabawne. Ale kiedy tata wskazuje palcem i mówi: "To jest wszechświat", Ulf czuje, że jest to wiekopomna chwila. Nie dlatego, że pokazany przez tatę wszechświat jest taki niesamowity. To też, ale magia samego miejsca, tego spaceru w ciszy, tego napięcia w oczekiwaniu sprawiła, że to kim dla chłopca był tata, tylko się pogłębiło.

Wierzcie mi lub nie, ale Bu była zauroczona tą historyjką. Tata-eR. czytał ją już wieczorem, by zachować klimat historii. Bu od razu zakomunikowała swoim kaczorkowym głosikiem, że oczywiście eR. też musi jej kiedyś pokazać wszechświat. 
- ... ploooooszę! 
No i jej obiecał. Teraz trzeba czekać na dogodną porę. Bo to, co naprawdę pokazał tata Ulfowi, a co Bunia bardzo chciała zobaczyć "za żywo" niech pozostanie zagadką-zachętą do przeczytania.

 

Książeczka ma przecudne ilustracje namalowane kredkami (pies w tle lub na drugim planie, zwróćcie uwagę choćby na okładkę! :) ) a tekst napisany jest prosto, ale ładnie, dzięki temu jest idealny dla trzylatków, jak moja Bu.

Moja ocena: Bardzo polecam. Literatura dziecięca nie opływa w książeczki z ważnym udziałem tatusiów (samych, bez mam), więc jest to tym cenniejsze! Poza tym pięknie ujęta więź ojca z synkiem (chociaż mojej Bu bardzo się podobała, więc dla dziewczynek jest też super). Ładny, prosty tekst (i mądry) oraz śliczne ilustracje. Czego chcieć więcej?

Tytuł: Jak tata pokazał mi wszechświat
Autor: Ulf Stark i Eva Eriksson
Wydawnictwo: Zakamarki
Rok wydania: 2008
ISBN:
9788360963258
Oprawa: twarda, kartki solidniejsze, z lekka matowe
Liczba stron:28
Wiek czytelnika: 3+

Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zakamarki:

Znalezione obrazy dla zapytania zakamarki

Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric