14 lipca 2016 r.
Czwartek
Mania: 73 dni (2 miesiące i 20 dni)
Buńka: 2 lata i 8 miesięcy i 29 dzień
Waga: 60,1 kg
Pogoda: Ponuro, deszcz wisi w ciężkim powietrzu, które nie chce wymienić się z dusznym powietrzem w domu. Mimo otwartych na oścież drzwi i okien.
13:34
Mam doła.
Doła..? Serio? Nie wiem, kiedy ostatnio używałam tego określenia. Chyba w liceum.
A teraz przydługa opowieść o tym, skąd to samopoczucie, jak gdyby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej. I tylko to przekonanie, że wykłócanie się, zwracanie uwagi tylko pogorszy sytuację i popsuje to, co jest...
Nuklearna rodzina wbrew własnej woli
Odkąd pojawiło się
drugie dziecko jesteśmy tylko my i nasze dzieci. Niewątpliwie
najszczęśliwsi szczęściarze. Bo czy może być coś więcej warte
niż kochający małżonek, szczęśliwe i zdrowe dzieci? A kiedy
dodamy do tego własny kąt (ba, dom i ogród!) i fakt, że niczego
nam nie brakuje, można powiedzieć, że opływamy w hollywoodzkie
luksusy. I to wszystko mając lat 28. Doprawdy skandal.
Odkąd wyszłam za mąż
staram się być dobrą żoną. Odkąd urodziłam Bulinkę także
matką, pamiętając przy tym, że wciąż jestem żoną. A ponad tym
wszystkim – kobietą, by i siebie nie zaniedbać. Czy jest to takie
nadzwyczajne? Na pewno wymaga od kobiety uporu, zaradności, dobrej
organizacji czasu i właściwej hierarchii priorytetów, które
zmieniają się (lub mogą zmienić) wraz z nową rolą życiową.
Tyle. I aż tyle, jak się okazuje.
Moje dzieciństwo, a
stosunek do życia
Bez zwątpienia
dzieciństwo wpływa na całe życie. W mniejszym lub większym
stopniu determinuje nasze późniejsze decyzje czy kierunek jaki
nadajemy naszemu życiu. Kropka. Takie są fakty i z tym się nie
dyskutuje. Trochę szkoda, bo czasami chciałabym podjąć polemikę
i niestety mam poczucie bezsilności wobec tego, co czuję czy co
sądzę...
A co to takiego? Zawsze
byłam typem wrażliwca, romantyczką, troszkę wyjętą z kontekstu
pragmatycznego aspektu życia. Nie byłam oderwana od rzeczywistości,
po prostu życie, które wymaga zabiegów typu „zapłacić za obiad
w szkole” było poza moim zasięgiem. Robiła to moja siostra.
Młodsza. Typowa realistka stąpająca twardo po ziemi.
Mama zawsze miała
poczucie, że moja wrażliwość i nieporadność mnie zgubi. I wciąż
to powtarzała, dodając: „musisz sobie radzić, przecież nie
zawsze będę obok ciebie”. Prawda, ale to nie sprawiło, że
stałam się trwalsza, bardziej zorganizowana i praktyczniejsza, bo
wiecznie miałam poczucie, że muszę udowodnić, że taka jestem. I
to udowodnić mamie. To, że przestała narzekać na moją zbytnią
wrażliwość i przejmowanie się wyznaczało poziom dumy, jaki
widziałam w oczach mamy. Banał, ale cóż... Zaakceptowałam już
fakt, że nie jestem tak wyjątkowa jak mi się zdaje.
Jak to wpłynęło na
moje życie? Po ślubie byłam żoną idealną. Dom dosłownie lśnił.
Lodówka pełna, pranie zrobione i wyprasowanie, obiad dwudaniowy na
stole (nigdy dwa razy to samo), co drugi dzień ciasto. I miałam
nerwicę. Ale chyba o tym nie chcę pisać.
Potem zostałam mamą.
Szczęśliwą mamą, która walczyła cztery miesiące z koszmarnymi
kolkami u dziecka. Dodajmy, że dziecko to potrafiło włączyć
takie decybele, że piszczało uszach. A ja musiałam skończyć
pisać pracę magisterską i obronić się czym prędzej. Teściowa
przyjeżdżała dwa razy w tygodniu, bym mogła pisać. I to te dwa
dni, kiedy Buńka była zwyczajnie grzeczna i spała pół dnia. A ja
tłumiłam poczucie bycia złą matką, bo ważniejsze było to, by
się obronić. Bo mama naciskała: „Obroń się i miej to z głowy”.
Niestety sama nie przyjechała ani raz, by zająć się małą, mimo
iż mieszkaliśmy wówczas... całe dwieście metrów od moich
rodziców. Dziecko nie miało spania, więc rodzice też nie mogli go
mieć – wyglądałam jak zombie. Teraz już wiem, dlaczego mama mi
nie zaoferowała pomocy. Sądziła, że to kolejny problem, które go
nie umiem rozwiązać: dziecko. Jej słowa pocieszenie to:
„Przesadzasz, dzieci takie już są”. Wspominałam już
jak zareagowała moja rodzicielka na wieść, że jestem w ciąży? "No, tylko żebyś się teraz obroniła...". Zero "super!" czy "gratulacje!". Nawet mój tata się lekko zdziwił. Nieważne już. Powinnam była już wtedy wiedzieć, w która stronę to wszystko zmierza i
nastawić się, że teraz dziadkowie (tj. moja mama, bo ona organizuje życie im obojgu) będą pomagać od wielkiego
dzwonu, w sytuacjach, które sami zauważą, że bez ich pomocy się
nie obejdzie.
Zanim zostaliśmy
nuklearną rodziną...
… Buńka była sama. My
i ona. Przecież ogarniemy jedno małe dziecko. Bez przesady, prawda?
W domu nadal lśniło, pranie na czas, chociaż prasowanie lubiło
się skumulować. Obiad był prawie zawsze, chociaż często
jednodaniowy. Deser w formie ciasta co tydzień. I nie narzekałam.
To była podstawa. Nawet jeśli zdecydowałam się nie kłamać, jak
to wszystko z zamkniętymi oczami robię i do tego jedną ręką,
prawie zawsze dodawałam, że „wiesz jak jest: różnie, ale staram
się ogarniać”. No i nadal miałam nerwicę. Słabo sypiałam.
Bywało, że w kryzysie
płakałam, kiedy Bunia szła na drzemkę. Czasem nie tylko wtedy.
Dlatego wówczas eR. z własnej inicjatywy prosił swoją mamę, by
wzięła Buńkę na kilka godzin do siebie. To trochę pomagało. W
miarę upływu czasu, Bulinka rosła i była „prostsza w obsłudze”.
Dzięki temu Bunia czasami, jeśli była taka konieczność,
zostawała u niej na noc. U moich rodziców niestety rzadko.
Natomiast z racji tak małej odległości, często odwiedzałam
rodziców. Tak na chwilę, na tak zwaną kawę.
W końcu Bulińcia poszła
do żłobka, prywatnego Klubu Malucha, bo nie byłam już w stanie z
nią wytrzymać. Miałyśmy się dość: dzień i noc razem przez 1,5
roku. Nie, nie jestem osobą, która spełnia się w roli mamy na
pełen etat. Czyli skończył się czas, w którym potrzebowałabym
takiego wsparcia jak wzięcie małej do babci. Nawet w wakacje, bo
przecież... no właśnie, moi pracujący rodzice zawsze coś mieli.
Tuz przez zajściem w ciążę z drugim dzieckiem Buńka (1,7 lata)
została na dwie noce z dziadkami, byśmy mogli pojechać na niecałe
trzy dni...
Mama
do dziś często powtarza, że powinna mi częściej pomagać, ale...
no właśnie. Tych „ale” jest tyle, że wolę nie słuchać jak
się z tego tłumaczy. Mam przeświadczenie, że to problem młodych
dziadków. Nie chodzi o to, że nie akceptują tej roli, ale oni
wciąż coś mają ważniejszego niż pomóc swoim dzieciom. Może ja
miałam inne wyobrażenie o roli dziadków, bo moi byli dziadkami jak
z bajki...
Trudna ciąża ale z
happyendem
Moja druga ciąża nie
była łatwa, o czym możecie przeczytać
tutaj.
Zaczęło się wszystko normalnie, ale już w drugim miesiącu
wylądowałam w szpitalu. Potem było już tylko gorzej, więc eR.
Przejął wszystkie obowiązki, włącznie z tymi dotyczącymi
Bulinki. Moi rodzice ją często odbierali z przedszkola, ale po
dwóch godzinach eR. brał ją do domu. Umówmy się: nie, żeby się
upierał. Już częściej mała lądowała u teściów. Czasem na
noc. Ale nie było z nią problemów, bo chodziła do Klubu Malucha.
Moja mama – ilekroć Bu u niej spała – powtarzała, jakie to
świetne dziecko. Grzeczne, zabawi się cichutko [sic!], nie goni jak wariat, ładni je i śpi. Zero problemów.
-
Może teraz twoja mama będzie ją częściej brała, skoro
zobaczyła, że H. nie jest problematyczna... - powiedział z
nadzieją eR.
Taaa...
Kiedy mówiłam mamie, będąc już w domu, że źle się czuję, nie
wstaję z łóżka, a eR musi gdzieś jechać i nie mogę zająć się
małą, ona na to, że ma po całym tygodniu tyle sprzątania... no i
„przecież ona [Hania] jest taka fajna, zabawi się... Nic w zasadzie nie
będziesz musiała robić”. Aż kusiło powiedzie: „Jak nic nie
trzeba koło niej robić, to dlaczego jej nie weźmiesz? Ty chodzisz,
ja mam zakaz chodzenia”. Ale przełykałam łzy i szybko kończyłam
rozmowę. A eR. kombinował, czy jego mama nie znajdzie chwili. W
końcu ma czternaścioro wnuków. A moja aż trójkę.
Wiem,
że moja mama pracuje, a teściowa nie. To z pewnością duża
różnica. Już wówczas i kuzynka, i sam eR. przebąkiwał, że mama
nawet do Krakowa jeździła siostrze przy dziecku pomagać, a mnie to
nigdy... Potem siostra urodziła drugie, więc zrozumiałe było, że
trzeba jej pomóc. Nawet jeśli starsze miało skończone 3 lata i
chodziło do przedszkola. Ba! Nawet brała wolne, by w tygodniu jej
pomóc.
Kiedy
moja druga ciąża była na finiszu, mama sama z siebie zadeklarowała
kilka dni wolnych i pomoc, bo wiadomo, że z drugim jest inaczej...
Ucieszyłam się. Nie brałam pod uwagę tego, że może się
wycofać, bo widzi, że przecież ogarniam. A co, mam nie zmieniać
dziecku pieluch i nie karmić, żeby miała poczucie, że sobie nie
radzę? Mania miała żółtaczkę, nie chciała przybierać na
wadze, ja walczyłam z nawałem i jeszcze z obowiązkami domowymi,
ale przecież jestem ośmiornicą z kilkunastoma rękami, prawda?
Szybko okazało się, że muszę wrócić do szpitala [tutaj więcej, tylko trzeba "przewinąć" relację z porodu]], by mnie
„doczyszczono”, bo organizm nie poczuwał się najwidoczniej do
tego. Uprosiłam mamę. Wyszłam jeszcze tego samego dnia po zabiegu.
Mańka była idealna w tym czasie. Nie wiedziałam jeszcze, że to
nie wróży nic dobrego.
Drugie dziecko otworzyło mi oczy
Po
miesiącu Maniula dostała kolki. I tak do końca drugiego miesiąca
się darła od 17:00 do 20:00. Dobrze, że nie od 22:00 do 1:00, jak
Bunia. Moja mama zaakceptowała ten fakt, co mnie ucieszyło.
Pojawiła się nadzieja, że może raz na jakiś czas przyjedzie do
mnie i po prostu mnie odciąży. Teściowa, odwrotnie niż moja mama,
nie ma prawa jazdy, więc jest mocno ograniczona pod względem
mobilności. Ale niestety. Mama w sobotę ma sprzątanie a w
niedzielę zawsze jakiś wyjazd z tatą i moim młodszym bratem. Za
to przyjechała siostra z odsieczą. Z dwójka dzieci. Wzięła
Bunię i przynajmniej miałam tylko jedno dziecko na głowie. Bo przecież
kiedy dziecko ma kolki, ma problemy zarówno z jedzeniem jak i
spaniem wciągu dnia.
Ale
jakoś to wytrzymałam. To był czas połogu i szalejących hormonów,
więc mówiłam sobie, że dopiero po zakończeniu połogu będę
mogła trzeźwo spojrzeć na tę sytuację. Teraz czuję się tak
otrzeźwiona, że aż boli mnie klatka piersiowa. Znów mam nawrót
nerwicy...
Zaczęło
się od tego, że chcieliśmy w wakacje chociaż na weekend (tj.
piątek wieczór, sobota i niedziela do popołudnia) wyskoczyć.
Kiedy adrenalina i połóg się zakończył czułam się coraz gorzej
psychicznie i potrzebowałam chwili oddechu. Tylko ja i eR. Ciąża
była ciężka nie tylko dla mnie, oboje tego potrzebowaliśmy.
Zaczęliśmy
szukać terminu. Okazało się, że wolnych weekendów nie ma za
wiele, wyjąwszy te, kiedy nie ma teściowej i mojej mamy... zostały
dwa terminy, w tym jeden, który rozpoczynał się wówczas za trzy
dni. Ponieważ był to czas, kiedy teściów nie było, najpierw
odezwałam się do mojej mamy. Co się nie nakombinowała!
Ostatecznie okazało się, że możliwy byłby tylko jeden termin,
jeśli chodzi o wzięcie dwójki. Padła propozycja jeszcze, by wziąć
jedno w innym terminie, bo będzie już miała dzieci siostry. Teściowie walczą wówczas z miodem (pasieka kilkudziesięciu uli, robią od rana do wieczora - Mania odpada...)
Po godzinie, kiedy przemyśleliśmy kwestię, oddzwoniłam. Niestety,
termin już nieaktualny za bardzo, bo i w ten weekend przyjeżdżała
siostra z dziećmi i będą chcieli gdzieś wyjść. Nie mam
pretensji do siostry, bo to mama powinna była powiedzieć jej:
wstrzymajcie się z decyzją, bo czekam, czy nie będę mieć wówczas
H. i M... Ale nie. Koniec końców pojechaliśmy na jeden dzień, w
niedzielę. Poszliśmy w góry. Było super, dopóki nie dowiedziałam
się, że Mania się darła (bo moja mama wyśmiała pomysł z
zostawieniem mojej bluzki), a Bunia marudziła pół dnia, bo nie
chciała nic zjeść..
Pisałam, że wcześniej padł pomysł, by w tygodniu zostawić dzieci, bo mama bierze wolne, ale w grę wchodziło tylko jedno dziecko.
Jednak po tej nieszczęsnej niedzieli próbowała się wycofać,
chociaż chyba było jej głupio tak otwarcie, więc sami się
wycofaliśmy. A mama na to: „jak uważasz...”.
Nie
miałabym pretensji, gdyby moja mama po prostu już taka była: nie
lubiła zajmować się dziećmi, wolała szaleć i jeździć z tatą
gdzieś co weekend a w tygodniu pracować na pełen etat i nie myśleć
o wsparciu córki. Ale moja mama jest święcie przekonana, że moja
siostra bardziej potrzebuje jej wsparcia. Dlaczego? Moja siostra i
jej mąż prowadzą cały czas studenckie życie. I, dyplomatycznie
rzecz ujmując, jej wybranek nie jest typem pracoholika. Zupełnie
nieżyciowy artysta bez większego poczucia obowiązków wobec domu
czy dzieci. Moja mama twierdzi, że siostra ma nie dwójkę, a trójkę
dzieci. I dlatego to ona potrzebuje wsparcia, bo ja z moim „świętym
eR” ogarniamy wszechświat jedną ręką, więc zwrócenie się o
pomoc przy dzieciach to z naszej strony czysta bezczelność. Prawda
jest jednak taka, że mąż siostry chodzi do pracy, chociaż jego
praca nie ma regularnego rytmu, jak praca siostry. U nas to ja nie
mam regularnego rytmu pracy, a mój eR. - tak.
Myślałam,
że nie może mi być bardziej przykro, dopóki nie dowiedziałam
się, że mama bierze starszego syna siostry na dwa tygodnie na
wakacje gdzieś w Polskę, bo mały w tym czasie nie ma przedszkola.
Moja Bunia też ma dwa tygodnie zamknięty Klub Malucha i będę z
dwójką dzieci sama. Zaznaczam, że te od siostry są starsze od
moich, więc wymagają mniej zachodu i chodzenia koło nich. Kiedy po
felernej niedzieli mama zauważyła, że jedna osoba przy dwójce
moich maluchów to spore wyzwanie, bez żadnej sugestii między
wierszami powiedziałam: „Teraz sobie wyobraź, że będę miała
taką dwójkę przez dwa tygodnie końcem lipca, bo H. ma wolne w
przedszkolu”. Co moja mama na to? „Jesteś młodsza, dasz radę.
Ja też miałam was dwie i jakoś musiałam sobie radzić”. I tylko
babcia (mama mojej mamy) prychnęła: „Widzę, że już zapomniała,
jak jeździłam do was, a całe wakacje byłyście u nas na wsi...”
***
Proszę
wszystkich Czytelników o wybaczenie za takie uzewnętrznienie się. Dawno nie czułam takiej
goryczy. Czuję się zdemotywowana. Mama tylko dzwoni i pyta, czy
przygotowuję się do egzaminu, bo powinnam. A ja staram się nie
zgrzytać zębami, bo chyba usłyszałaby to przez telefon. I jest mi
tak przykro, że czasem brakuje mi odwagi, by się odezwać, bo
usłyszy mój łamiący się głos – tylko wysłuchuję i przełykam
ślinę, by opanować drżenie.