środa, 27 grudnia 2017

27 grudnia i krowa Matylda w zimowym wydaniu

27 grudnia 2017 r.,

Środa




10:38

Święta, Święta ... i po Świętach. Człek przygotowuje się na Święta przynajmniej dwa tygodnie. Sklepy przygotowują nas na nie (trochę na siłę, ale działa na naszą psychikę) już od listopada. Ledwie wrócimy do pracy po Wszystkich Świętych i odwrócimy się od grobów naszych bliskich zmarłych, a już wieczorem wystawy sklepowe migoczą światełkami, przystrojone w ozdoby bożonarodzeniowe. Można dostać przeczyszczenia. Zwłaszcza, że zaraz po Nowym Roku wystawy zabijać nas będą wściekłymi odcieniami walentynkowego różu. I te serca. Fu. Trochę mnie zemdliło. 

My na pewno jeszcze póki choinka, będziemy śpiewać kolędy, pastorałki i czytać świąteczno-zimowe książeczki. 

Zima poskąpiła śniegu w te Święta, chociaż w środku tygodnia, kiedy przyszła do mnie paczka od wydawnictwa Media Rodzina zapowiadało się mocno śnieżnie. Niestety. Ale książeczka o krowie Matyldzie, naszej ulubionej krowie, już skoczyła w czołówkę najchętniej czytanych książeczek zimowych u mojej Buńki. Ona już sama, za moim przykładem, wyszukuje te śmieszne detale w ilustracjach...




Krowa Matylda i śnieg Alexandra Steffensmeiera, jak poprzednia książeczka z tej serii, którą mamy, jest bardzo zabawna. Opowiada historię gospodarstwa w czasie Świąt. Matylda, jak to porządna krowa, pomaga listonoszowi w rozwożeniu listów i paczek w Wigilię. Przecież to takie oczywiste: krowa pocztowa. Ale jeśli chociaż trochę znacie Matyldę, to wiecie, że mimo niepozornego wyglądu nie jest to zwyczajna krowa. I zapewne podejrzewaliście, że będzie miała niezwykłe zadanie. 


Razem z listonoszem szybko się uporali z listami i resztę prezentów Matylda miała zanieść do gospodarstwa sama. Ale śnieg dokoła zlał krajobraz i krowia orientacja w terenie zawiodła. Zanim dotarła do domu, zdążyła się zgubić, zmarznąć i najeść strachu, kiedy zaczęło się ściemniać. Dość nieoczekiwanie i z pewnością w niekonwencjonalny sposób udaje się jej trafić do domu.

Niestety paczki-prezenty znów leżą porozrzucane po podwórku, ale Matylda wyje z radości.

Ostatni obrazek ukazuje wszystkich mieszkańców stodoły radujących się ze swoich prezentów. Jest to niewątpliwie najzabawniejsza ilustracja, skrywająca tak wiele śmiesznych szczegółów, że warto się chwilę nad nią pochylić. 






Książeczka jest w dużym formacie, więc obrazki są lepiej widoczne, jest to niewątpliwie plus, bo prócz humorystycznego tekstu (ale jest on krótki) obrazki to główny atrakcja dla dzieci ale i dorosłych rodziców. Zwłaszcza, że na każdej stronie czai się jakiś zabawny detal. 


Historia o krowie Matyldzie otwiera nam oczywiście pole do dyskusji z dzieckiem o tym, co ważne w czasie Świąt. Wszyscy są razem. Nawet listonosz nie chce być sam i przychodzi do gospodyni na kubek grzanego wina. Jeśli przyjrzymy się uważnie ilustracjom, dostrzeżemy, ile świątecznych elementów się pojawia: oryginalny kalendarz adwentowy, wieniec adwentowy, jemioła, choinka, gwiazda betlejemska (poinsettia, znaczy się), na rurach wiszą słomiane gwiazdki czy Mikołajkowe skarpety. Ale stodoła nie wydaje się lśnić. Nie liczy się to, czy zdążymy wymieść kurze zza rur. Ważne, by poczuć Święta, by było nam miło - nam, razem. 


Oczywiście także prezenty są miłym akcentem, ale jeśli przyjrzymy się uważnie, to są to tak naprawdę proste drobiazgi, żadne wypasione sprzęty! A wszyscy wydają się być nieprawdopodobnie szczęśliwi! 

Tylko to zdziwienie w oczach Matyldy zawsze takie samo. 



Ocena:  Bardzo polecam! To bardzo atrakcyjna pozycja dla dzieci spostrzegawczych, ale także dla tych niecierpliwych, oczekujących dużo od ilustracji, ale minimalizmu w treści. Rodzice też będą mieli ciekawa rozrywkę. Potwierdzam, seria o Matyldzie cały czas trzyma poziom.


Tytuł: Krowa Matylda i śnieg
Autor: Alexander Steffensmeier
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
ISBN: 99788380081598
Oprawa: twarda, kartki delikatnie połyskujące
Liczba stron: 32

Recenzja powstała dzięki wsparciu książkowemu wydawnictwa Media Rodzina :)

_____________________________________________

piątek, 8 grudnia 2017

8 grudnia - Mama sama w domu. Nie licząc dzieci

8 grudnia 2017 r.,
Piątek



20:30


Ojciec ma wychodne. Jedzie z kumplami na tak zwana pizzę i piwo. Jak to mówią: kto co lubi. Ja wolę grzane i na pewno nie w pizzerii. Ale poszedł, więc matka sama w domu. 

Brzmi co najmniej jak kara: piątek wieczór, usypianie dzieci i - jak na złość - w tele-pudle nie ma się naprawdę czego jąć, więc w głowie zaczynają krążyć myśli, że może się pouczę (a mam powód do nauki, że tak powiem). 

Dobrze, że kupiłam wino. Zrobię sobie grzane wino, a co!  

A potem pod kocyk i notatki w dłoń. W zasadzie, kiedy myślę o tym, to nie wydaje mi się to aż takie straszne. Potrzebowałam takiego wieczoru. eR nie będzie mnie kusił kolejnym odcinkiem serialu czy książką. Przecież od samego patrzenia, jak on czyta głód książkowy daje mi się we znaki.

A Wy jak spędzacie piątkowe wieczory? 


środa, 29 listopada 2017

29 listopada 2017 - zima i przerwa, której nie było




29 listopada 2017 
Środa
08:32


No i przyszła zima. Zimna, posypująca śniegiem, z jakimś porannym szronem i nieprzyjemną wilgocią w powietrzu. 

Nie, zima nie jest moją ulubioną porą roku. Zwłaszcza, kiedy o godzinie 6:45 rano za oknem jest jeszcze szaro, a ja muszę wstać, ubrać Manię, dobudzić Buńkę i przekonać, żeby się ubrała, uczesać obie dziewuszki, przygotować śniadanie dla Buńki do przedszkola (eh, ta jej skaza białkowa), wyubierać w ciepłe kurtki, czapki, szaliki, wsadzić do samochodu i wyjechać przed 7:30. W innym wypadku będziemy do przedszkola jechać pół godziny zamiast 10 minut. I wtedy w aucie potrafi się zrobić nerwowo. 

Nie, zdecydowanie zima nie jest najłatwiejszą porą roku. Dobrze, że chociaż dzieci się cieszą na widok śniegu. No dobra, ja też się cieszę, żeby je zachęcić. Jak byłam mała śnieg oznaczał Mikołaja, Święta i sanki. No i bałwana, oczywiście. 

Czyli dzieci się cieszą, a ja staram się robić po prostu wszystko po kolei, co trzeba. Wiecie, z automatu. Wtedy nie przeżywam uciążliwości poranków. 



9:10

Myślę o tym, że powinnam chyba napisać coś o tym, że niczego dawno nie pisałam. Ale chyba nie napiszę. Czasem po prostu jest tak, że w naturalny sposób życie wirtualne przechodzi na drugi plan, bo życie w realu jest po prostu ważniejsze. I tak powinno być. Poza internetem Obywatelka Matka zaczęła pracę na pełen etat. Wciąż jest jednak matką i musi godzić wiele obowiązków (pomińmy tu dyskretnie sezon na przeziębienia i wirusy żołądkowe, o które po prostu musieliśmy zahaczyć, ba jakżeby to się mogło odbyć bez nas!) 

Tylko nie zaczynajmy dyskusji z gatunku: A gdzie jest ojciec w tym czasie?. Ojciec zna swoje miejsce. Trochę to trwało (i czasem widzę, że trwa nadal), ale wszyscy czasami musimy się przestawić i nie zawsze jest to łatwe. Z wygodnego na mniej wygodny, z leniwego na pracowite życie itp. 

I nie mówię tu tylko o eR. Czy ja jestem święta?


piątek, 22 września 2017

"Harry Potter i Kamień Filozoficzny" J.K. Rowling z ilustracjami Jima Kaya [RECENZJA]


Pierwsza połowa września minęła. Niby wszyscy mamy wrażenie, że rok szkolny dopiero się zaczął, ale już nikt nie myśli o wakacjach, jakby były całe wieki temu.
 To jest właśnie to. Szkoła. Zwyczajna szkoła, a tyle emocji, tyle ekscytacji, stresu i ... nauki. Pomyślmy zatem, co byłoby, gdyby to była magiczna szkoła...?
 


Uśmiecham się, bo spojrzałam teraz na półkę z książkami. Stoi tam Harry Potter. Pierwsza część wydana po polsku z ilustracjami Jima Kaya. Tego rozczochranego małego okularnika nikomu chyba nie muszę przedstawiać. Jak zauważyłam ludzie albo go kochają albo nienawidzą. Chociaż ci drudzy niewątpliwie dlatego, że mają dość tych pierwszych, którzy jak pomyleni rysują sobie blizny na czole, zakładają okrągłe okulary, przebierają w czarne togi i wymachując patykami wrzeszczą: Expelliarmus! 



Jeśli należysz do pierwszej grupy, to raczej masz już tę książkę. Ale jeśli należysz do tej drugiej - nie przeczytasz u mnie peanów na cześć autorki, bez obaw. W ogóle nie będę pisać o Harrym, tak naprawdę. W końcu książkę wydano już na tyle różnych sposobów, że w internetach nikt nie potrzebuje kolejnej recenzji. Sieć mogłaby tego nie wytrzymać. 

Tak czy inaczej, doskonale pamiętam, kiedy mama kupiła mi pierwszą część, Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Zawsze kupowała książki mnie i siostrze na początku roku szkolnego. Wiecie, żeby nas matematyka w swej królewskości nie przytłoczyła majestatem, a w-f nie przygniótł ciężarem kompleksów dojrzewania. I tego typu. Bardzo lubiłam tę tradycję. Przypominam sobie, jak połykałam strona za stroną, aż... aż zwyczajnie utknęłam i nie mogłam ruszyć. Czytałam z ogromnym wysiłkiem nauczona, że książka – jaka by nie była – ma być przeczytana do końca. Inaczej nie miałam prawa jej oceniać. Kiedy dotarłam do momentu, w którym chłopak dociera do zaczarowanego zamczyska – szkoły magii – tak niezwykłego w swej naturze, że nie sposób się w nim nie zauroczyć. To była właśnie ta chwila, kiedy książka mnie bezceremonialnie wessała.

Co się wydarzyło później i czy miłość do świata stworzonego przez panią Rowling rozkwitała w miarę pojawiających się tomów? Tego Wam nie zdradzę. Nie teraz, w każdym razie. Powiem tylko tyle, że ta przygoda nie była taka, na jaką się zapowiadała.





Książka z ilustracjami Jima Kaya jest wciąż tą samą książką, którą napisała Rowling. Słowo w słowo. Ale ma coś, czego nie mają pierwsze wydania – ilustracje. I to nie są zwykłe ilustracje. Są rewolucyjne.

Wyobraźcie sobie zdjęcie. Cudne ujęcie ogromnego człowieka, który siedzi przed kominkiem na fotelu. Zdjęcie jest zrobione z profilu, a jedynym źródłem światła jest właśnie kominek. Mężczyzna pochyla się nad chłopcem, który siedzi z nogami podciągniętymi pod brodę i nie spuszcza z niego wzroku. Słucha. I wydaje się taki malutki. Ogromny mężczyzna z burzą włosów i gęsta brodą może wydawać się groźny, ale wyczuwamy, że nie potrafiłby skrzywdzić muchy. Ładne, prawda? A to przecież nie zdjęcie, tylko ilustracja.



Umówmy się, Jim Kay nie robi ilustracji nawet zbliżonych do zdjęć. Od razu wiemy, że to farby, ale ujęcia są tak oryginalne i poruszające, że już jako fotografie byłyby piękne. Dodajmy do tego, że miesza on ze sobą różne techniki malarskie, na jednym zdjęciu np. używając akwareli i ołówka (a może to cienkopis?). To małe dzieła sztuki, a nie ilustracje do książki.


Jeśli mogło mnie coś rozczarować, to filmowa postać Pottera. Nie tak go sobie wyobrażałam. Kiedy jednak po latach zobaczyłam, jak wyobrażał go sobie Jim Kay, pomyślałam, że tak to ja mogłabym go widzieć. Niestety filmowy Harry zdążył już w tym czasie narobić nieodwracalne szkody w mojej wyobraźni.




Są ilustracje w tej książce, które są absolutnie wybitne. A do tego bajkowe i magiczne jednocześnie. Jestem pewna, że podczas promocji tej książki natknęliście się na nie nie jeden raz: jak Ulica Pokątna, chatka Hagrida czy jednorożec w Zakazanym Lesie. Mnie ujęło wiele zdjęć, ale najbardziej to urocze ujęcie Harry’ego, który rozmawia z dyrektorem – siedzą po turecku pod stołem w piżamach; czy piękny front Hogwartu w nocy – lekko uchylone drzwi, zza których wypada snop światła i postać kotki Noris. Majstersztyk. Trochę jakby Sagrada Familia, chciałoby się powiedzieć, ale nie chcę niefortunnych porównań.




Ciekawe jest to, że wiele zdjęć, na których dużo się dzieje ma wiele dość nieoczywistych, a może nawet zabawnych elementów. Dostojne, pnące się pod niebo zamczysko – biało-czarny szkic, a po jednej stronie dachu... połowa dzika, po drugiej stronie dachu – druga. Przy dzwonie na dzwonnicy maleńka postać, jakby czarownica, która miotłą chyba chce poruszyć ów dzwon. Hagrid pędzący na motorze, a w dole, w lesie – jakieś nieuzasadnione światełko. Komórka pod schodami na Privet Drive, a na półeczce – mała, rzeźbiona figurka sowy. Ulica Pokątna – spomiędzy krat w piwnicy jednej dość mrocznej kamienicy – ręka, która usilnie próbuje chwycić jabłko. Ekspres do Hogwartu – na przedzie pociągu – gargulec: świnia ze skrzydłami. I tak dalej.

Jeśli myślicie, że na tym koniec, to prawie macie rację. Dodam jeszcze, że książka zawiera zupełnie nieoczekiwane karty, wyciągnięte wprost z magicznych podręczników – pojawia się przewodnik po trollach według Newta Scamandera i przegląd smoczych jaj według podręcznika „Hodowanie smoków dla przyjemności i zysku”. Urocze, co?




Powiem tylko tyle: Jeśli chcecie komuś kupić Harry’ego Pottera, to nie kupujcie mu, proszę, tradycyjnej książki, a właśnie tę. Magia wypływa z niej nawet, kiedy jest zamknięta.

Moja ocena: Bardzo polecam! Czy tylko fanom? Nie. Czy jako ktoś, kto nie znosi serii o młodym czarodzieju masz szansę się przełamać? Na pewno zanim powiesz: „nie”, przeglądnij są i poczekaj, aż zakochasz się w tych ilustracjach.




Tytuł: Harry Potter i Kamień Filozoficzny
Autor: J. K. Rowling, ilustracje Jim Kay
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788380081185
Oprawa: twarda, kartki delikatnie błyszczące; okładka ma błyszczącą obwolutę oraz kapitałkę z zakładka wstążeczką.
Liczba stron: 256



Recenzja mogła powstać dzięki wydawnictwu Media Rodzina:

Znalezione obrazy dla zapytania media rodzina

wtorek, 12 września 2017

"Gdy lew się wybiera do fryzjera" Katarzyna Zych&Natan do Wydawnictwa Bajkopis [RECENZJA]

Tu, od razu to napiszę, nie chodzi o fryzurę. 
Nie chodzi też o samego fryzjera, ani tym bardziej Bogu ducha winnego lwa. 
Zawsze przecież chodzi o to, jak my, rodzice, zinterpretujemy dziecku to, co im czytamy i na co zwrócimy uwagę.





 - Chyba żartujesz! - oburzyłam się w pierwszej chwili, wchodząc do łazienki, gdzie moja starsza córka miała się rozczesać. 

Na górze - i owszem - rozczesane, ale od połowy długości włosów jeden wielki kołtun. Cała ta fryzura przypominała mi jeden wielki wodospad: z góry spływa woda równiutko, gładką taflą, ale kiedy zderza się na dole z płaską powierzchnią, wzburzona rozbryzguje się na wszystkie strony, tworząc jakby spienione kłębowisko. Wypisz-wymaluj moja Bu po samodzielnym czesaniu. 

Z typową dla siebie podkówką schyliła głowę. Wiedziałam, że jest na granicy płaczu. Jej to jednak niewiele trzeba. 
- No, już dobrze - westchnęłam. - Nic się nie stało, ale po prostu musimy teraz rozwiązać ten problem, który ci niespodziewanie powstał na głowie.
Bu skrzywiła się, słusznie przewidując szarpaninę, chociaż starałam się naprawdę wyjątkowo, by potraktować jej włosy tak delikatnie, jak na to pozwalała jej fryzura. 
- Chyba nie ma wyjścia - powiedziałam, lekko zasapana po walce z upartym włosem. - Umawiam nas do pani fryzjerki.

No i pojechałyśmy. I okazało się, że pani fryzjerka nie tylko nie gryzie, ale też częstuje cukierkami. A przy tym jest bardzo miła. Dobrze, że umie także przekonać upartego klienta, by nie obcinał włosów, tak jak się mu zamarzyło (pomysły maluchów bywają szalone do granic bólu i jednocześnie śmieszności; tak, da się tak). 




Kiedy jakiś czas później w moje ręce wpadła książeczka "Gdy lew się wybiera do fryzjera" od Bajkopisu, pomyślałam, że nie jest to pozycja przeznaczona jedynie do czytania dla rozrywki i nie traktuje tylko o tym, jak to mądry fryzjer potrafił przekonać różne zwierzęta, by zdały się na jego opinię w kwestii pomysłu na fryzurę.

Bo o czym opowiada ta krótka rymowana historyjka? O tym, że lew, pchnięty przez nudę, chciał coś zmienić w swoim wyglądzie. Najlepiej, rzecz jasna, fryzurę. Poszedł więc do tego fryzjera, a tam kolejka jak za komuny. Stwierdził jednak, że poczeka. No to się nasłuchał w tej kolejce - jak to w kolejkach bywa - co kto planuje w swoim image'u zmienić. Trzeba przyznać, że zwierzęta miały iście szalone pomysły. Jak to dobrze, że trafiły właśnie do tego fryzjera, bo wyjaśnił im, że nie wszystkim dobrze we wszystkim.

I miał rację. Bo jeśli fryzjer zawsze ślepo zgadza się z klientem i nie potrafi mu doradzić mądrze, to nie powinien być fryzjerem. A klient? No, klient nie powinien być taki uparty. A przecież bywa różnie.

Można także wyjaśnić przy okazji dziecku, że rady biegłych w swym fachu należy brać pod uwagę, bo się znają. Oczywiście, że mama jest generalnie fachowcem na kilku, jak nie kilkunastu frontach i dlatego należy rozważyć, czy to co proponuje nie jest lepsze od tego, co akurat w danym momencie ubzdurało sobie dziecko. Oczywiście, że czasem należy mu pozwolić popełnić błąd, by zobaczyło, co się dzieje, kiedy się ten błąd popełnia. Chodzi jednak o to, by pokazać dziecku, że może zrobić coś po swojemu, ale dobrze byłoby wiedzieć, że ktoś, kto się na tym zna, może doradzić, podpowiedzieć coś. A podążanie za czyjąś radą wcale nie jest oznaką słabości czy oportunizmu. To już decyzje, które podejmujemy o nas świadczą, a nie fakt, że wysłuchamy rady czy nawet po przemyśleniu, podążymy za nią.

Książeczka jest co prawda kierowana do dwulatków, ale moja niespełna czteroletnia Bunia z błyskiem w oku przegląda stronice książeczki i opowiada historię lwa swoim podopiecznym, kiedy bawi się w przedszkole. Wkrótce, kiedy będę jej musiała wytłumaczyć poważniejsze kwestie, będę zapewne rozpoczynać od "... A pamiętasz tę książeczkę...?"





Książka jest absolutnie cudownie wydana. Dopieszczona w każdym calu, widać to na pierwszy rzut oka. Ilustracje Agaty Krzyżanowskiej są jedyne w swoim rodzaju, z duszą. Kolory są elektryzujące i magnetycznie przyciągają, wciągają. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Jest o tyle ciekawie, że sama ilustratorka maluje pędzlem tekst rymowanej historyjki. Tekst, który jest naprawdę wdzięczny i naturalny. Żadne rymy nie są nadęte i pretensjonalne, czy - w drugą stronę - prymitywne i "kalwaryjskie", jak to się u nas mówi, bez urazy droga Kalwario.


Moja ocena: Bardzo polecam!

Tytuł: Gdy lew się wybiera do fryzjera
Autor: Katarzyna Zych&Natan, ilustracje Agata Krzyżanowska
Wydawnictwo: Bajkopis
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788394472337

Oprawa: oprawa twarda, aksamitna w dotyku (soft skin), strony kartonowe
Liczba stron: 24

Recenzja powstała dzięki uprzejmości p.Kasi Zych z Wydawnictwa Bajkopis. 

Bajki dla dzieci


sobota, 2 września 2017

"Wesoły Ryjek i lato" Wojciech Widłak [RECENZJA]


Są takie książeczki, na które czekają nie tylko dzieci, ale także ich rodzice. I nie chodzi o to, że rodzic będzie miał w końcu święty spokój - dziecko zajmie się tą swoją upragnioną książeczką. 
Są takie książeczki, które pojawiając się w życiu dziecka, nie chcą zejść na drugi plan, nie chcą ustąpić miejsca innym pozycjom.
Są takie książeczki, które można czytać do znudzenia, które nie chce nastąpić. 

I właśnie taki jest Wesoły Ryjek i lato Wojciecha Widłaka. Podejrzewałam - znając zimową edycję Ryjka - że książeczka będzie kolejnym hitem w naszym domu. I nie pomyliłam się. 




Kiedy listonosz przyniósł paczkę, uśmiechnięta od ucha do ucha wyobraziłam sobie reakcję Buńki.
- Mam dla ciebie niespodziankę - powiedziałam z zagadkowym uśmiechem, kiedy wchodziłyśmy do domu po powrocie z przedszkola. - Tylko przebierz buty i weź pudełko z podwieczorkiem do kuchni.
- Dobrze, mamo! - zawołała, jak zwykle bardzo oficjalnie. Często myślę, że równie dobrze mogłaby wołać mnie per "matko", wtedy dopiero byłoby śmiesznie. Zwłaszcza, że nie jestem typem sztywniaka, któremu na piśmie należy złożyć wniosek o plaster na poturbowane kolano.

- To gdzie ta niespodzianka? - zapytała rozentuzjazmowana.
- Przyszła dziś paczką - wskazałam palcem książeczkę na stole.

Buńka nie umie czytać, a jednak jak tylko zobaczyła okładkę, wyszczerzyła się do mnie, jak zawsze, kiedy dostaje niezapowiedziane niespodzianki.
- To Ryjek, prawda? - zawołała przytulając się do książki. - Och, jak ja uwieeeeelbiam Ryjka! Poczytasz mi go teraz? Proooooosze!

Roześmiałam się i pokręciłam głową.
- Teraz, póki jasno i ciepło, idziemy na rower, a Mańka pojeździ na Hipciu. - Hipcio, jest małym pojazdem w kształcie hipopotama, którego Mania dosiada okrakiem i porusza na nim, opychając się nogami. - Wieczorem poczytamy, zgoda?

Podkówka zarysowała się na twarzy Bu tak wyraźnie, że miałam ochotę jej ulec. Jestem całym sercem za tym, by czytała, ale przed snem wygonić się muszą obie, nie ma przebacz. Mańka na razie nie wykazuje dobrej woli, kiedy próbuję czytać coś Buńce, więc zaniechałyśmy prób, dla dobra książek. Czytamy wieczorami te książeczki, które w rączkach Mani mogą się zniszczyć. 

- Wiesz, jak jest. Delikatne książeczki czytamy wieczorem, tak? - uśmiechnęłam się delikatnie, wskazując, że czytanie nam nie ucieknie. Tylko przesuniemy je w czasie.

Chyba ją przekonałam, bo odłożyła książeczkę na stół i zawołała:
- A mogę te fioletowe sandałki?



Generalnie wiem, kiedy książka jest trafiona. Po pierwsze sama ją przeczytałam i spodobała mi się, a po drugie równocześnie podoba się córce. Oczywiście, że w przyszłości zapewne nie jeden raz spodoba jej się coś zupełnie pozbawionego wartości, ale na dzień dzisiejszy, kiedy podtykam jej książki naprawdę dobre, kształtuję jej gust, który obroni się w momencie próby. Mam nadzieję, że ta taktyka zadziała.



Nowy Ryjek spodobał mi się z takiego samego powodu, z jakiego poprzednia pozycja z serii. Jest zabawny, bardzo dziecięcy ale przy tym niezwykle prawdziwy. Takie prostolinijne myślenie kilkulatka, którego doskonale świadom jest autor, to klucz do do sukcesu tej książeczki. Dziecko jest przekonane, że w końcu znalazło bohatera, z którym może się utożsamić. Nie jest to kolejna książeczka napisana najlepszą polszczyzną z możliwych, a przekład opowiadania, jakie mogłoby potencjalnie stworzyć dziecko. Nie zrozummy się źle: książka nie ma błędów językowych, wszystko jest na swoim miejscu, jednak autor celowo stosuje powtórzenia, a nie używa synonimów, bo dziecko - szczególnie to małe - zupełnie nie myśli kategoriami "o, chyba wciąż używam tego samego słowa", bo ... najczęściej nie zna innych, które mogłyby je zastąpić. I tak dalej.



Prócz tej ujmującej narracji, ułatwia małemu czytelnikowi zrozumienie pewnych zjawisk, tłumaczy je, ale też pomaga mu w dość niekonwencjonalny sposób traktować różne (nawet bardzo trudne) sytuacje jak wyzwania lub najsmakowitsze wręcz przygody.

W tym tomie, w konwencji letniej wakacyjnej aury, dziecko może nauczyć się, czym jest przyjaźń i kim tak naprawdę jest przyjaciel. Błachy problem braku kapitańskiej czapki z imieniem Ryjka odsyła nas wprost do powiększającej się grupy dzieci o spolszczonych, a nie tradycyjnie polskich imionach, z których często się kpi (z imion, nie z dzieci; tych to jest nam jest masowo żal). Jak poradzić sobie z burzą, której boją się wszyscy, nawet rodzice; jak wygląda rozpalanie ogniska i czy jagody rosną na krzaczkach same czy z pierogami. Zauważmy, że dotykamy tu fundamentalnych spraw. Fundamentalnych dla dzieci, oczywiście. Dzieci świat odkrywają po swojemu, swoimi zmysłami. Okazuje się, że Ryjek nie wie wielu rzeczy, jak każde dziecko. Ale jego przygody, uczą nie tylko jego samego, ale też nasze pociechy.

- Idziemy do kąpieli - powiedziałam, zabierając talerzyk po zjedzonej kolacji. - Napuszczę ci wody do wanny, chcesz?
- A Ryjek? - popatrzyła na mnie, jakby już walczyła z moją odmową.
- Będzie - kiwnęłam głową na potwierdzenie. - Poczytamy, jak będziesz brała kąpiel.
- Taaak! - ucieszyła się i pobiegła do łazienki.

I rzeczywiście, opowiadanie za opowiadaniem czytałyśmy, kiedy Buńka przelewała kubeczkami wodę.
- Przeczytaj mi jeszcze raz o burzy...

I tak jest za każdym razem. Kiedy tylko pojawia się temat Ryjka, od razu prosi o przeczytanie tego właśnie opowiadania. Wzięła go nawet raz do przedszkola, choć nigdy żadnej książeczki nie chciała brać.



Wesoły Ryjek i lato, muszę powiedzieć, jest trochę słabszy niż przygody Ryjka zimą. Mam tu na myśli to, w jaki sposób autor prowadzi fabułę każdego opowiadania. Te zimowe są bardziej złożone, są też błyskotliwsze. Tata Ryjka nie jest już tak w widoczny sposób przewodnikiem na męskim, trudnym szlaku, którym idzie każdy porządny facet, a mama nie ma w sobie tego ciepełka, które roztacza przy okazji pierogów, omletów i tych wszystkich uroczych rozmówek. Jednak Ryjek  nadal pozostaje Ryjkiem Od razu mówię, że nie mam na myśli jakiejś przepaści jakościowej, czy tego, że jestem zawiedziona. Nowy Ryjek podoba mi się. Po prostu zimowego Ryjka uczytałyśmy się do znudzenia i wiem, że to nie to samo. Ale dzieciom się spodoba, jestem pewna. Buńka wciąż jest pod jego urokiem. 



Moja ocena: Polecam!


Tytuł: Wesoły Ryjek i lato
Autor: Wojciech Widłak
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2012
ISBN: 9788380083417

Oprawa: twarda, matowa, papier delikatnie błyszczący, grubszy od tradycyjnego
Liczba stron: 48

Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa Media Rodzina:


Podobny obraz

poniedziałek, 31 lipca 2017

"Osobliwy dom Pani Peregrine" Ransom Riggs [RECENZJA]


Fragmenty pisane niebieską czcionką dotyczą samej książki.


Był ciepły, słoneczny dzień. Trawa miękka i pachnąca. Wciągnęłam powietrze głęboko do płuc. Tylko lato miało taki zapach: pełen świeżości i soczystości. Mieszanka aromatów otaczającej nas roślinności w ogrodzie u moich rodziców była upajająca.

W cieniu rozłożyłam duży koc i kazałam bratu przynieść nasze toboły. Dziewczynki już szalały po ogrodzie: jedna tańczyła, a druga w zasadzie głównie przewracała się, idąc po trawie. Uśmiechnęłam się do siebie: o, ironio, dlaczego to, co takie słodkie i urocze musi być równocześnie tak absorbujące i wycieńczające?

- Co ty tam tak strasznie napakowałaś? - zapytał mnie brat, z niedowierzaniem spoglądając na torbę.
- Dzieci, chociaż małe, mają spore wymagają, wiesz? - odparłam. - Picie, jedzenie, przekąski, ubrania, pampersy dla Mańki, jakieś zabawki i już masz pełną torbę.

Wzruszył ramionami.
- Przecież u nas też jest picie i jedzenie. Przekąski jakieś też się znajdą, o zabawkach już nie wspominam. Nie mieszkamy na końcu świata, wiesz?
- Niby to prawda – roześmiałam się – ale mając dzieci nauczyłam się, że zawsze musisz brać pod uwagę alternatywny scenariusz, mieć plan B. Coś jak: „spodziewaj się niespodziewanego”.

On tylko pokręcił głową i westchnął. Ma czternaście lat, to jest raczej dla niego abstrakcyjna tematyka. Chociaż ja w jego wieku zajmowałam się właśnie nim, takim niemowlakiem, jakim jeszcze przed paroma miesiącami była Mania. 




- Wciąż ją czytasz? - zapytał, wskazując głową książkę, którą wraz z innymi zabawkami wyjęłam z torby. Osobliwy dom Pani Peregrine, Ransoma Riggsa. - Ja ją opchnąłem w dwa dni.
Uniosłam nonszalancko jedną brew.
- Skończyłam i chciałam ci ją oddać – powiedziałam. - Ale dzieci nie mają przedszkola. To chyba wyjaśnia, dlaczego dopiero teraz ją skończyłam.
- Chyba tak – uśmiechnął się, rozkładając się na kocu, zajmując przynajmniej połowę jego powierzchni.
- Podobała ci się? - rzuciłam niby od niechcenia, patrząc na dziewczynki, które próbowały wyrwać sobie piłkę, więc zawołałam w ich stronę: - Hej, przecież są dwie piłki! Gdzieś...
- O, matko... - westchnął mój brat. Najwidoczniej już zapomniał, że był dokładnie taki sam. - Moim zdaniem jest świetnie wydana. Co prawda te ilustracje zapowiadają trochę inną treść, ale i tak jest bardzo starannie dopracowana.
- Też to zauważyłam. Ta dbałość o szczegóły pozwala się lepiej wczuć w klimat – powiedziałam, po czym zmrużyłam oczy, bo zamierzałam rzucić bombę: - Ale chyba wynika to z tego, że te zdjęcia, które są w środku są prawdziwe.



Mój brat aż podniósł się na łokciach, wziął w ręce książkę, przewertował, po czym spojrzał na mnie niepewnie.
- Żartujesz...
- Nie – odpowiedziałam po prostu. - Czytałam, że to właśnie zdjęcia zainspirowały Riggsa do napisania tej książki. Był maniakiem, zbierał dziwne, stare zdjęcia obcych ludzi. Te, które są w książce są niepokojąco mroczne.
- Wow. Nie wiedziałem - powiedział w końcu. - To wiele wyjaśnia. Chociaż niekoniecznie pasowały mi do tego klimatu, który jest w książce, ale news i tak robi wrażenie.
- Fakt – zaśmiałam się. - Ja myślę, że zdjęcia wydają się jakby mało trafione, bo budzą w nas niepokój innego rodzaju niż opisuje autor. On nas straszy potworami i morderstwami. Boimy się, że komuś może się stać krzywda. Tymczasem zdjęcia, które mają odwzorowywać rzeczywistość wyglądają, jakby uchwyciły sytuacje, które są nienaturalne, paranormalne. Ale tak ogólnie podobała ci się, czy nie?
- Była fajnie napisana. Pomysł, mimo że częściowo zasugerowany przez fotografie, naprawdę trafiony – i postukał palcem w okładkę książki.
- To prawda – przytaknęłam. - Ale wiesz, pomysł – pomysłem. Istotne jest też, czy facet wykorzystał potencjał historii, którą sobie w głowie ułożył. 



Brat na chwilę się zastanowił.
- Moim zdaniem tak. Było wiele historii jakby „drugiego dna”. Wiesz, wyobraź sobie, że dziadek opowiada ci o tym, jak w dzieciństwie uciekał przed potworami i jak ostatecznie udało mu się uciec z koszmaru wprost do najcudowniejszego miejsca. Na wyspę, gdzie żaden potwór cię nie dopadnie. Co prawda rodzice i dalsza rodzina nie zdołała im uciec, ale on przeżył. Sama być nie uwierzyła.
- Chyba masz rację. Zwłaszcza, gdybym nie znała historii. A znam, jestem przecież historykiem – powiedziałam, po czym wstałam: widziałam, że walka o piłkę zaczyna się zaogniać i czas interweniować.

Przyprowadziłam dziewczynki na koc. Jednej podałam książeczkę, a drugiej wiaderko pełne klocków-kształtów z sorterem. Wcisnęłam w rączki po kawałku brzoskwini i na parę chwil zrobiło się cicho. No, powiedzmy.

- Po prostu dla mnie „potwory z Polski” z opowieści dziadka od razu skojarzyły się z masakrą, która odbywała się tam na Żydach za sprawą nazistów – powiedziałam, jakby wcześniejsza rozmowa nie została nam w ogóle przerwana. - Ale jak dla mnie książka mogła być lepsza. To znaczy dla mnie jest kilka aspektów naprawdę dobrze rokujących, a jednak niewykorzystanych lub po prostu spłaszczonych.
- A może jesteś zwyczajnie za stara na takie książki...? - podsunął mi brat z typową dla siebie szczerością.
- Niewykluczone – odparłam przekornie. - Ale przyznaję: dobrze się ją czytało mimo to. Znaczy, do połowy. Potem już, jak dla mnie, spadł poziom, jakby autor chciał wyhamować rozpędzony pociąg. Jakbyś 3D zamienił na 2D.
- Aż tak? - zdziwił się. - Nie zauważyłem tego. Ale dawno nie miałem do czynienia z takim... nijakim głównym bohaterem...
- Też sądzisz, że nie był interesujący? - spytałam, krojąc kolejną brzoskwinię.
- Hm... - Wyciągnął rękę po brzoskwinię. – No, był jakiś taki mało wyrazisty. Jakby gość skupił się na kreacji wszystkich postaci tak bardzo, że brakło mu weny na głównego bohatera – podsumował.

Roześmiałam się.
- A jakie jeszcze „drugie dno” zauważyłeś?
Brat zamyślił się.
- No wiesz, że życie nastolatka to ciężki kawałek chleba.
Przewróciłam oczami.
- No, rzeczywiście! Nastolatki są zawsze przekonane, że one mają najgorzej. A życie generalnie nie należy do najłatwiejszych zadań, ale kiedy masz kilkanaście lat chyba zderzasz się z tą prawdą po raz pierwszy świadomie i wydaje ci się, że tylko ty to widzisz – podsumowałam tonem starego belfra.
- To też, ale nastolatki są przede wszystkim przez nikogo nierozumiane. A rodzice tego nie widzą, nie umieją rozmawiać.
Skrzywiłam się.
- Też czujesz się nierozumiany?
Wzruszył ramionami.
- Chyba nie, ale to nie zmienia faktu, że rodzice się boją rozmawiać, bo nie widzą, czy nie za wcześnie na traktowanie mnie jak dorosłego; czy może nie za późno na takie gadanie jakbym miał wciąż 7 lat.

Pokiwałam głową. W duchu przyznałam mu całkowicie rację.
- Może już jestem zblazowana, ale taki scenariusz w książce wydaje się strasznie oklepany: rodzina tego Jacoba, co jest głównym bohaterem, ma sieć sklepów, która przypadnie mu pewnego dnia, ale oczywiście on tym gardzi. Na brak pieniędzy nie może narzekać, więc oczywiście jego rodzina musi być jakaś dysfunkcyjna – powiedziałam znudzona i jakby lekko rozdrażniona.
- No, ale tak często jest – podniósł argumentację mój brat. - Po prostu widać, że często tam, gdzie jest pieniądz brakuje innych, ważniejszych rzeczy.

Ucieszyłam się, że mój brat potrafi już sensownie gadać.
- Dla mnie dużo ciekawszą postacią była Pani Peregrine, chociaż powinnam powiedzieć Panna, bo oryginalny tytuł to sugeruje – powiedziałam. - Więcej: mówi, że to nie dom – czyli ten sierociniec – był osobliwy, a same dzieci. A to spora różnica.
- Dla mnie to jeden pies. Mnie się podobała ta książka – powiedział mój brat, siadając. - Tak mówimy o niej, jakbyśmy ją krytykowali, a przecież jest w porządku.
- Jest więcej niż w porządku – uśmiechnęłam się. - Po prostu, kiedy zaczynasz się zastanawiać nad książką, to starasz się ocenić ją wnikliwiej niż tylko: „Była dobra, warto przeczytać”. Ja po prostu jestem już czytelnikiem w zaawansowanym stadium.



Na te słowa mój brat prychnął i pokręcił głową.
- Ja też dużo czytam.
- Ale ja już z pewnych książek wyrosłam i trochę więcej oczekuję od lektury, która ma dobry pomysł – powiedziałam, podsuwając dzieciom inne zabawki z torby. - Dla mnie, jeśli ktoś marnuje pomysł fatalnym warsztatem albo zaprzepaszcza go, kierując z pięknych głębin na muliste płycizny, robi taką samą krzywdę książce, jakby tego pomysłu nie miał, a chciał koniecznie coś napisać – zaaferowałam się zupełnie niepotrzebnie, więc na zakończenie tylko pokręciłam głową.
- No to podobała ci się? - zapytał mnie mój brat, jakby nie do końca ogarnął, czy skrytykowałam książkę całkowicie, czy tylko do pewnego stopnia.
- Podobała mi się. Ostatecznie podobała mi się – powtórzyłam z rozmysłem. - Pierwsza połowa jest naprawdę świetna. Ale druga w zasadzie też nie jest najgorsza. Wydaje mi się, że to trochę zależy od człowieka i jaką literaturę lubi. Druga połowa jest po prostu lżejsza: walka Dobra ze Złem toczy się na prostym poziomie, bez specjalnych moralnych dylematów, które sprawiłyby, że stałoby się to bardziej rzeczywiste. Ale co kto lubi. Może niepotrzebnie się tego czepiam, w końcu to jednak książka dla młodzieży.

W tym momencie Mania stwierdziła, że brzoskwinia jej nie wystarczy, a Buńka zaczęła jęczeć, żeby rozłożyć jej basen. Robiło się coraz cieplej, więc zakończyliśmy rozmowę. Ja poszłam z małą do kuchni na zupę, a mój brat obiecał zająć się basenem. Książka została na kocu.


Tytuł: Osobliwy dom Pani Peregrine
Autor: Ransom Riggs
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2012
ISBN: 9788372786463

Oprawa: twarda, matowa, papier tradycyjny
Liczba stron:400
Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa Media Rodzina:
data:image/png;base64,iVBORw0KGgoAAAANSUhEUgAAAOEAAADhCAMAAAAJbSJIAAAA1VBMVEX////tGyQjHyD//v8hHR709PQAAAD///0eGRr5+fkdGBnsAAB2dHUXEhMbFhf9///CwcHtFR8uKyzOzM2Jh4hJRkdZVlff39/r6uqurK0VDxH2pKY4NTakoaJ/fH0PCArsDRliYGHtABCSkJFSUFGamJna2dr95+f1f4T3nqJNSktDQEHuMDgpJSbuJS3wSU72lJn6ubr829zybXL88O80MTKrqarxZGj7ztD94OJsamvwPETwVlv0iIz5wsPzdnnyVVn4sbL+1djwQknvND74o6n0hIjVRne5AAASMUlEQVR4nO1ci3uiutOOgCIqRlrrBVuh1IpWxRutl3qp1u3//yd9Mwkottqeb8/v7OLz5D1nuxZCnDczmZlMwhIiICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICAgICDwH0CmxG97zmRLiHquDZV91yeUqCqRv95V8fJ00R2P/ks5fx+U0rVjGLY3AgrnMB2/tWYwGurJNkBw49mG8zo938NfxdZJAJzleR26fdu2FzAaqPGvoNTtG9CFPfb/QzF/GzL5xRjaE/+sBqY2NMi6wE8+ZaUyWXnYhdF1/0tJfxcqWXEdrk8IH2DUNRJ2F+/TU41U1gAG6S2WDAHvOA+z05PSM8htI+sNiSyfNFJZVf0WdGE47bN2/lehUrf12l1s2DSkqkqZ9zncxotkuzqoRybBdFTB84AnxZHxl93urq3F0tNQ+E/bToGALKs08JVAlEUBBMFBoPwSv8lUKQN3DB4QQ5CiNl1t5W+88V8EeA8uGPuBcY+EglIS3qFnRfdnPMqwsTlv538XoAsV9KdC5O+Dv/D6k/WgvRmupjMX4R+DXZtNV8Naezl+2yUMu79SmUoDhccONNAizLUFuAt0+jYCPIfX3fX7b4vFBDAej/GvxeLtrf/a9Yx9I/Cyr1NmrzBO8bRSnHEUZpo/sVlQSyS6/a5nZ0M4jIiN7jYbuWgg/QSDPeZzksaTIQdMtI2dCOBtgLSPprip1dqDgIfRXdY2aLzbmetr+NAovJOY0VjaZxQwg5ZOyNCwV9FbS4Nf3cdzrqnZ0gvHxJn+cYH//6CktWeYMGBmUfSMaMHanuGMeRNZxWkrD9/3Ok9kh/GME5+wZwiE7O408P5UlQfBbFu4FBdQ6JrU6cQxApNGhqsLIEgjVop0Xl3uPUBjteDSxOcRDxaUtZ0djsYYlhXO9vy6JDaQydCIMEw4Y5flZ+BCNl7gMX1MYYDKdJII2xr96RvEi9EF6BA84/sxxYlL+Zp36BmcIXOgxB1AqNjPwI37DiExpqv7T5iBuUU52ricwjx8GOqQ5WQQNg+tjFccGMOb/W3h/wEocd/s/iRK0WkTllnj8tbYM3SjqnaGZPtqxHTl+wX+xFmABR5TBMcJDA0DaDlr1kweGHuK9ton027C2MWyevEJMvHHTt+VW4colzA8tmgEhvama9icYZgA4H2MKStg+K7F35dCSumvnf6M+kFY9FBThgc5NXCwd+7EsFus5cbbM3RaMvNDRv+bSmSMoLWQIVG5ob6238CjGF3I36ZdoLJxnA9c2q+cgwo9NE6IJcbiIlIaon047zNMwT/QUJ3ltgVk7P6WTHdGjYwSwJDSFfiVxI6TtAf42AazHXIRFLWl/T7C5by/RO15G21g2EDR33Z3W+Ivsi1cTdjObviKBmxgZY1SWsNs5zIYyowhm081B0Pjiowg9kFyM8RKqT9cUddzvIFfc4B/3/OGuGwmNQPXhxfBUBvYryNeWyMDIGi/a9T/2C23Gsu1kULbWQyxvm0YtdmqzSs6yHD9t2X/J1AZwy0raqgqfIYAOCBUczX0s1hfA47+CvLxtm0navAE5nBAvGZfCEOZQijfTVmtFPUFghuJzYmGW8/pBwteVKvahqFo/UlJfx9yGyM4FrZhkUspGKqz1L42W2b7o6B4CtEQxsW+NIYUSxpY4m3jMvgrpmsgKLP6IcX1IzL8+OPC/hYChiplxTf4Wft12kPiyl8Gbhg7VRkSBGf5p2X9PcjthFfDZRCYHkU1ntpJ+1LXlpcXxdDo9sfL2oxt0ZDT+71w2WcF78Fgufxotda46ljGOh6i43Q3Gx8ZYqZiO479vtyMcAPj1HaFSqa8JozAsneQvm1r05juzIBUs4XjTFzSPiybbMd4a/FCzdfmZDkej/uHVSIwpGRoZJ12PDdmVF4pBUs7MGQkX08XX3APB3doBnaEISasCRvS15gCNywgez5imECG8qlVH+5xwMBMI4MxwPUHrClXJ5r/fYBvHCZs21vRiJXCdExgifvk6Rky2tR+DfpRKyXa2jHQ0uMIPO4zXCyGstzmCgFXk3iffKxmKj21cofEtesBKztSrgFP46/fxvEkeACr3nvvk1ZtxYuDuHN61ELlO4TTRBfhceCotGPqRKNQWREtMR6OfFxJEMoWiscMVZ6WQzxErFarIWJ9IQwJZ1gLd+ODIwufGar0KETi580FMVxi9ZCFD0w7qb/+OHY0kLFiFdw9JAK4ZsRaW/uPC/tb0Ja2t2F7MezEgf9hv7vHqqGYyK36m+DADVtA0VX3QhjKyLDLSy8U7XRsZGvH+/KMlvtqJzaBk2WnTC6GIVG1D7u7YhaIRCaOPSbsYJBMA86owek75j9rl+2UMj3ivkXtbwv/z4AMp+zgiTtzx4bdnxHqt4caVjVUzGQgVgx5nLcjsR33ni6Eod9ydlNk4k76C8Pwhipx11mPrfNZckPpEFcSyNGZjPiqhG3KXQzDtfM+wuXfq2PYCacNTmWX9TbAs+1imU1TqTYJ023bG/KVB70khmMHa95AFNOUN0hXPdupacDB+0XIsAtRgmzDbBRStg0rU7Hy6UUwlDlDorUYB6M/a3cNVmKi7tvEJ+O+i7NxeNjB9wYyv3shDMGrTBxwLuNgbwkXwYkBFmyIP+luZdylwPOktcMWahaIQ2KwsIFhXE8lRiDjHvDb0R6ws/RZauqP7eEqu3BZKicvDitf9Dd4HO4ydCgTd2G/LbuRTfrsli8v/HF2+eHwg+6UjnaRgwpvU6KN7QuJ+MTFgzFHJxXGPKfR1rbHjvJTtnpaRUbBdoZy62IYzvpH52kS9i4oectYx8HzQjgPIV1rZw+NjG7tQhjKMv3E0HnH8M8ycdwUtls+lm3Yob1+ZLIasAa+CIYg+uj1yERZYsazVDzxZn+EJ0ogBfis7cHflPyfQsYUOiI0BgdMvJEjOlh7GZb5QZOr7hFDrHlfwlmMaURsZzHDjdHgJSB8bcgeyHzhi6+VqINslKG9PFU6jhtUsjk4UnvsIkE8uo2yb5BhMNfYixi8xHqkw/hDpYfTl8b7cV0QX4yyg/1gtu+rklF0KkLEj7+R4qnRfZzbjdhLlb47G4220+kUC/jGcrrdjkYz1/c1pLnaRQ5/jWg837QIIFN2fBsWFaHlva4nk8Xb+84zHL7NxEyRfTIS3df+YjIZr185O/wz0HgBMqY8+TtNuPI9JCv2Zzj4P99PYz8d/hYGEDSM7JgfmKYxfWWGHTpgb79SuQZyO2xr0ANNvS34qzLr9boVBfzOXqDpY6w3vFdIdvBdL0rj6lBlJh1lupy2JsvNastm27G49GvNV2YvQLE3wQg/UBRTK8UXJEeb2lRFjpovRzasaRgBSUBR3j8RXgl9K3GHv4Z+PLWIC/c++MMPVuymKlsx0WBJy4q+uIu4bbPdz6CcGr7mpHJ+cG02AYtdx3PziRLXxmiQ/WYZqw3AubB3vU8qScX6AHThtGJ5GjosTNit87PIheBn2H6Q4nyBTGYsOhq7WCoRGLIk016fdxMzDxhmZ2GJ9BPAsmfsaHRMz+yDlfIi76ljegEgGbDxmOzp5IyXchJ8DRlDgN+oeRC+x/I37xC6g8nApeqZf1MBnNX0Df/VhXi+OoPuY7oeb/zTJsjAwgg7znaKIQuG7sd4GUsNCggICAgICAhcNCqA5P++2yT2e+I9lD+PZOOpcfOIolzfVf+H/b7cQMfNr9cr1cfyv+n3+h5Q4h0nH0rw+eGHcUxK+YxV1Ij8krJSue+VeT2/Z5jXHwqVHyR5TGXy0vWXy5XnVOrq6+V/jmoqn8+nHtnnZsfM563GDxaYvFIkHRhWnjKSclX4tm1B0vMI3bR68x/EfLSgu69t7lKSZNb/hfXeWZIk5e8Zq6oJnzNPPwx2yLDcAYbS93ZagLaSpLAf+u33HZ9h+AACWj+YyreY6/Dt6Q7rOYefldsfxjpkqD2YpjX/XmrOsCfl8S8r960mzjBs9kzr+XtL+RbaTRpZpV8C0eFz7wf3ETIkycd5/Qd9I8N0o/pSfIavSd986zHOMCSFeq7wL4xUY6wkEyVupvCjlH/Z35XL5aO+K+VkhOFRgfBTy1A6bJuDZ+7gg3Jb2Dc+troyUj/H8IvI5eiwJss/DHKFs1I6ZfYVjO0DYfXoZPUpbZp6oxpIk6x2LNO8KWgBw2T9qVTiVlouXkHLebl802jcRx0+YzjHFmArCjM27fq+B407j1wySsp1+BopV3nhDK/vGxEkyXWnVGpUKUnmGo1OlVzf5E3z9lELRLoxUSQyf2o8nbHkAjC86vQUvUCS93np+RbHnFFq5qyMkk4rGT2Ya/V8BvSdv6p2Al9aMtN6B/k0OxbcUczSSyqdf46q4ZghzvDko4WTUkmbT3worhsme/j+UWIMC718OpNmyOt3KGEmY95hGDbTqbvCMz6dThVRRjkQqVd90tOpF3IS4EqV29yzZBXJ9a2SKZXSUpo508q9LuWt2x56MtZdNYWC6Kb+fCVxhjAi6RsQMzlH5WdMXe98dlShlZK7Hp+H2gOTEAUz8VmiNdC9ZXQ9c9sLGEKA0dE7cBeKOkgjw1JGys9vLFNHOViUesGBTeum+fwM3Z12H3LRlJSnQimjXJG7vGLe4e89nBUgdRoTgQKMvVJFPWWgt9tcvYG+n+swz53HXR7FKdVznfwphsrN4+MTjIGSuuPjpEiN0i1Q0EsVHu4kqVGf3+pch5AkzOfzBjoEvM8YZgKGki7NH+rPyAvykiYEZJhfuXpJUs4y1CBYpJ/KdVNKNYum0ms+QEjUQcayhdNG1jQyz8PQJSF2Q7cNvFPXQ4YZpsNkzkRXBdI0gfNXhlLasoBPJgO9kFuIob27cuUarTZfBf0jsWKZyNdAmnkaDZAswkBYTXLEEMcPzQkjZLqOIilcpErRPMuw0shgiAcfoxdLmfRT8hG6sao41jA/5/U66CzNNMVuMFPf5zSBDpGp8lxB5wTSnGDIAr7EPFYZxUWmpIAT6J6Un3BalPHhO/3gSwtXacl6IMcMM6xzynw+MrxTuKxwD9R6hmGzk8aEpgkD2etJmbr2gs60zsdJMS2ADjO+V9DqoAaTxzNgFmVYvlFQVgbrlJV24Euk/HUoLk+DKkitwwRgE5XJEjKsKCBWkKlFdZhpMBeBV+pJrQjdprgXBEs4w7AAvhNj4S2L9fDdKFK+xBn2bvYoaLnMeYbpkKF8imE+94gMG+Vjho0oQ8oYKgHDZM4CywrSgyOGpS8MeavcWYZV9FiQdt/ng3ytDFzhi1n4vbmuhNDAB0JLHnJuP1lpA82HBf/mKSvVc5UbGJ58mFSkWbbQRO5PjGGmxMJTQQqttAqDnQrDW5RhPsqQPCp7kaCX0wzlR5PPLpwVIIrGhlayNHK9l7XS5Fk5tMiUmslksqgf+9IkprNWsZJMNhuZUwznXHU6ioBW26tCLw0YMf2FVNDTpB8qWrIcehpyDSlepqgFC+3zDAswwTMNJpIVzsjP0NAJ4TBU0ExRmRjkwK9Cvgo2cV/Qks15b16t8BkLhOrFe+lMtCjWMcc9yZCUkMdVhS9llKt57ikfiRaKdA8PY1xEhjJGyF7jvgSof8eQiaR0ApFO65D7agzaOfhGE1MOnG+pa4yDIP/tfH6TV/Q0mkId9YCJhtX7xLCJcRBvsVh8giFljl2y6jKMIFKEnAWEVLDbip5hD2f0NI/45IVFSCUDMEvfMZT3Ium9cwwrt5Zu4tCSKn7gdmvqbEFcuLFAZj0NBHkWeI+yKDqkSJaeQoYNS7c6zH9IjJvZqKaglyOGEvQ2lyGVgVzE1O/gqXoeG0MqEiyJCrf4exoefjZNBXMaSI4CWIwh/M2yNvi6wJfCFUx3IB9Ko0H17lCkk1lbJQfgE7+ey7GFfgGuzFnjZvFGsSzzeV7lG3+Vxw6Ej1KVFKFJFTLvB3yYeevCvGdZmXqzMs/l6tHMu4lfgP2W67mgdfLuXoJuO8VwJK5z8PtVrsmalLXHXAQQEpvQZ65A+Nc9VJjlwac7lLpSvIWuuEjz05l3EhF+YprSkuEnolXKiP1Ch/1e4Q9BC3p4GNYwvOHhCoe87401TqLHlVm3kara8cPJKDSy/7pjWaMiVqJXYoyLeFlWQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQCC2+D9lHwHvHbSwuQAAAABJRU5ErkJggg==

czwartek, 13 lipca 2017

"Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz", J.K. Rowling [RECENZJA]

 

 Ja się chyba po prostu nie nadaję do czytania scenariuszy. Odkryłam to, kiedy z trudem próbowałam przebrnąć przez scenariusz do sztuki "Harry Potter i Przeklęte Dziecko". Nie, żeby to było nudne, ale forma nie leży mi tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ciekawość jednak wzięła górę i ostatecznie udało mi się całość przeczytać. Niemniej kiedy otrzymałam od wydawnictwa Media Rodzina "Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz" napisany przez J.K. Rowling, wiedziałam, że nie będzie lekko i z pewnością będę musiała podeprzeć się samym filmem.





Muszę przyznać się bez bicia, że zanim przeczytałam scenariusz i obejrzałam film byłam pełna obaw, że ten cały piękny świat, który stworzyła ta kobieta będzie "tym jednym krokiem za daleko". Jak próba wydojenia pustej krowy, jeśli miałabym użyć tego obskurnego, ale niestety trafnego porównania. Sądziłam, że jakkolwiek byśmy kochali magię w Harrym Potterze, na odległość wyczujemy smrodek naciągania fabuły. Czyli nastawiona byłam, że przyjdzie mi krytykować tę pozycję. 

Po przeczytaniu stwierdzam z całą mocą, że zdania nie zmienię: scenariusze są dla reżyserów, którzy robią filmy. Jeśli ktoś śmiałby porównać tę formę do szekspirowskich dramatów, którymi potrafię się (już!) zachwycić, to niestety musiałabym go zdzielić po głowie. Te wszystkie dawne sztuki miały to do siebie, że były ubogie w dekoracje i kostiumy, a te informacje nie zawsze można było znaleźć w didaskaliach. Dlatego samą sytuację w pięknych słowach opisywał chór lub same postacie. Współczesny scenariusz pisany pod film lub sztukę pozostawia tak wiele niedomówień, by umożliwić swobodną interpretację reżyserowi, że staje się w zasadzie jednym wielkim dialogiem. Nie chodzi o to, by autor/ka wyręczył/a moją wyobraźnię, serwując do bólu szczegółowe opisy, ale nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Dlatego o ile fabuła nie rozczarowuje, o tyle sprzedanie samej fabuły w formie scenariusza jest, moim skromnym zdaniem, pomyłką. Kilka opisów scen jej nie pomoże.






A teraz co do samej fabuły. Tak naprawdę oparta jest na prostym schemacie. Wyobraźmy sobie naukowca, który pisze książkę podsumowującą jego pracę. Jednakże wymaga ona głównie badań empirycznych, więc naukowiec ów jeździ po świecie. Nieoczekiwanie jednak w czasie prowadzenia badań decyduje się na przerwanie pracy z powodu, który wydaje mu się bardzo ważny. Sam przekonany jest, że to będzie krótka piłka: musi załatwić tylko jedną małą sprawę. Ale, jak to zwykle bywa w takich fabułach, coś idzie nie tak. Tak na dobrą sprawę należałoby powiedzieć, że sprawy przybierają najgorszy z możliwych obrotów: wszystko wskazuje na to, że praca życia naszego naukowca została zaprzepaszczona. Zaczyna się więc walka i to na kilka frontach: o jego dorobek naukowy, o przetrwanie, nawet o jego życie i wartości, w które wierzy. No i najważniejsza: walka dobra ze złem. 

A teraz wyobraźmy sobie, że to wszystko osadzamy w świecie czarodziejów J.K. Rowling, tylko wcześniej, będzie z pół wieku, jak nic. Dodajmy jeszcze, że głównym bohaterem będzie autor podręcznika Harry'ego Pottera ("Magiczne Zwierzęta i jak je znaleźć") i już mamy niezwykłą opowieść. Ciekawą, pełną zwrotów akcji, z zaskakującym, ale szczęśliwym finałem. Ostatecznie w końcu dobro zwycięża. Rozwiązuje się wiele spraw, ale nie będę odkrywać zbyt wielu kart. Końcówka niesie za sobą dodatkowo niezwykle silne przekonanie, że "na tym to się nie skończy". Od jakiegoś już czasu wiemy, że druga część powstanie na pewno. Nie wiem, czy to dobrze. Zawsze drżę, kiedy słyszę, że film doczeka się swojej "dwójki" (drugiej części pod tym samym tytułem, ale z numerem 2), która nie tylko stawia w fatalnym świetle twórców, ale i niesie jakiś taki gorzkawy posmak rozczarowania. Nie mamy jednak na to wpływu (na pewno ja go nie mam), więc pozostaje nam tylko czekać.

Czy warto przeczytać? Na pewno warto obejrzeć film. Cokolwiek byście o nim słyszeli, zawsze radzę liczyć na własny gust. Czy polecałabym książkę? Mnie drażni forma scenariusza. Nie lubię też czasu teraźniejszego, jeśli naprawdę nie ma ku temu powodów. Ale jeśli ktoś nie widzi w tym przeszkody - polecam, bo fabuła wciąga. Fabuła i barwne, świeże postacie, zupełnie niepodobne do tych, z którymi można się spotkać czytając siedem tomów o Potterze. Miałam kilka momentów (zarówno w książce, jak i w filmie), że jakaś scena była sztucznie zabawna. A raczej miała taka być. Byłam przekonana, że Rowling chce mnie na siłę rozbawić tanim chwytem, który miał bankowo zadziałać. A tu klops, bo mnie takie pewniaki tym bardziej nie bawią. Na przykład, kiedy Goldstein, chcąc uciec od odpowiedzialności, naiwnie "daje nura za biurko". Ale nie było tego tyle, by zepsuło mi to odbiór treści. 




Książka jest, nie można jej tego odmówić, bardzo ładnie wydana. Okładka jest naprawdę magiczna i praktycznie identyczna, jak ta oryginalna, angielska. Nie to, co podręczniki do Hogwartu ("Baśnie Barda Beedle'a", "Quidditch przez wieki" i "Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć"). Jest przyjemnie matowa z błyszczącymi, złotymi literami i niektórymi elementami ozdobnymi. Jednak generalnie zdobienia, które widzimy zarówno na okładce jak i te znajdujące się w środku (pomiędzy scenami, przy numerach stron itp.) zostały stworzone przez pracownię graficzną MinaLima, którzy inspirowali się motywami zdobniczymi lat 20. XX w. i samymi magicznymi zwierzętami. Są niezwykłe, muszę przyznać.

Ciekawostką jest, że za tłumaczenie tekstu nie był odpowiedzialny Andrzej Polkowski  (i Joanna Lipińska), jak to było w przypadku pozostałych książek, chociaż tłumacze - Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz - wykorzystali niektóre nazwy własne w tłumaczeniu. No cóż, jak dla mnie "czuć", że to nie Polkowski, którego uwielbiam. Moim zdaniem (nie wiem, czy zgodzicie się ze mną), Harry Potter Polkowskiego to jak na nowo napisana książka, która bierze pod uwagę polskie poczucie humoru i różne gry słowne. Tutaj jest bardzo poprawnie. I tyle.

Moja ocena: Polecam, ale... ale właśnie nie podoba mi się ta forma i czas teraźniejszy. Jeśli jednak wy nie macie z nimi problemu, a świat czarodziejów J.K. Rowling nie jest wam obcy, sądzę, że i wam się spodoba. Czy spodoba się tym, którzy nie pałają miłością do Pottera albo po prostu go nie znają? Nie jestem pewna. Świat ukazany w scenariuszu (i filmie) nie wyjaśnia wielu podstawowych kwestii, więc tych, którzy nie znają "podstaw", może męczyć natłok różnych zjawisk/zasad panujących tam bez ich wyjaśniania.



Tytuł: Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć. Oryginalny scenariusz
Autor: J.K. Rowling (tłum.Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz); ilustracje MinaLima
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788380082946
Oprawa: twarda, matowa, z elementami połyskującymi; papier lekko pożółkły.
Liczba stron: 312
 
Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa Media Rodzina:
 Znalezione obrazy dla zapytania media rodzina wydawnictwo


Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric