środa, 14 lutego 2018

"Angara, córka Bajkała", Irina i Olga Jertachanowe [RECENZJA]

... czyli o tym, że księżniczka nie musi mieć lekkiego życia





Wydaje mi się, że wiesz jak to jest, kiedy macie w domu przynajmniej jedną małą damę, którą tata nazywa księżniczką: opaski-korony, sukienki "księżniczkowe", korale i "pożyczanie" maminych butów na obcasach. 

I wszystko jest jak należy. Tobie to pasuje, bo to takie naturalnie dziewczęce, więc zdrowe (do pewnego momentu, oczywiście). Jej (lub im, jeśli małych kobietek w domu jest więcej) też taki układ odpowiada, bo przecież Lenka z przedszkola też ma taką różową super torebkę, a tata podrzuca ją pod sufit i wiesz, że w jego ramionach jest bezpieczna. 

Chociaż ty już przeczuwasz, że za tym troskliwym ojcowskim spojrzeniem, czai się myśl, że kiedyś jej symboliczną rękę trzeba będzie komuś oddać. Jest ona jednak tak skutecznie spychana do podświadomości, że na dzień dzisiejszy udajesz, że nie ma tematu. Ale wiesz, że kiedy nadejdzie czas, tej kochający tata będzie straszył wszystkich potencjalnych kandydatów na mężów. I jak będziesz mieć szczęście, to może w porę powstrzymasz go, by nie otwierał drzwi z dubeltówką w ręce. 

W domu jest dokładnie tak, jak w zmyślonych pałacach, a księżniczka zawsze będzie oczkiem w głowie swojego tatusia. Oczywiście, że każdy myślący facet zdaje sobie sprawę, że jego córka jeśli będzie jej pisany ślub, wyjdzie za mąż i bez jego zgody. Ale ojcem kieruje troska, by nikt nie skrzywdził jego małej księżniczki. 

W bajkach jednak mamy prawdziwe królestwa i najczęściej mądrych królów, którzy chcą, by ich córka wyszła za mąż za dobrego i godnego jej człowieka. Czy jednak córka może mieć coś do powiedzenia?




Książeczka Angara, córka Bajkała autorstwa Iriny Jertachanowej i Olgi Jertachanowej od wydawnictwa Media Rodzina opowiada właśnie historię takiej księżniczki, która miała potężnego acz surowego ojca, który jednak kochał ją nad życie i był z niej bardzo dumny - była w końcu śliczna a przy tym bystra (a z księżniczkami różnie bywa, więc to dla potencjalnych kandydatów była to nie lada gratka). 

Znamienne przy tym, że ów ojciec na imię miał Bajkał (według legendy buriackiej), dokładnie tak, jak to jezioro - "syberyjskie morze" i "błękitne oko Syberii"- największe i najstarsze. A wokół same znakomitości: Wielki Sajan na południu (część łańcucha górskiego, ciągnącego się przez 150 km wzdłuż granicy Rosji i Mongolii), na zachodzie jego syn Jenisej (obecnie rzeka), na wschodzi panował Amur (też rzeka, na dzień dzisiejszy) i Lena (kolejna rzeka) od północy. I każdy był przekonany, że jest lepszy od pozostałych, chociaż w zasadzie żaden z nich nie skonfrontował tego. Jakże by mógł, skoro to rzeki, które nie łatwo opuszczają swoje koryta. Natomiast córką Bajkała była Angara (kolejna rzeka). 

Kiedy już wiemy, jakie było to środowisko, możemy w końcu zrozumieć ideę ilustracji, towarzyszących opowieści: wszystkie w odcieniach kolorów morskich głębin - absolutnie fenomenalne i dopracowane w każdym szczególe. A do tego poprzetykane są uroczymi szkicami. twierdzę, że obłędne i tworzą dla opowieści piękne tło, urealniają ją.







Angara nie miała mamy. Wychowywała ją stara niania, która pochodziła z terenów, na których rządził Jenisej. Dlatego znała bardzo dużo strych pieśni, które opiewały wszystko, co się dało i było jednocześnie związane z wielkim wojownikiem Jenisejem. No to się dziewczynka zauroczyła. Można byłoby pomyśleć, że było to niewinne uczucie i raczej nietrwałe. Ale lata mijały, a dziewczynka stała się młodą kobieta, którą ojciec chciał godnie wydać za mąż. Chętnych nie brakowało: latami zwozili swoje podarki, ale każdy wypadał co najmniej słabo na tle wyidealizowanego Jeniseja, który przesyłał Angarze drobiazgi. Kiedy ojciec się dowiedział natychmiast zdecydował, że wyda dziewczynę za pierwszego, który się zjawi z propozycją. Nie chciał, by podchody, które uprawiał Jenisej zaszkodziły reputacji dziewczyny. Rzeczywiście w pałacu pojawił się chętny. I nie był to ukochany wojownik z Zachodu... 




To był ktoś inny, ale nie zdradzę Wam kto. Nie powiem też, co w tym momencie zrobiła Angara i co stało się z Jenisejem, bo warto tę książkę przeczytać samemu i dowiedzieć się, jak kończy się ta legenda. Legenda do Azjatyckich rzekach. Chociaż możliwe, że studiując uważnie mapę, sami dojdziecie, jak zakończyła się ta trudna historia miłości do osoby, której się nigdy nie spotkało a jednak żyje się z nim bez końca...

Pięknie zilustrowana opowieść na motywach legendy buriackiej ma szansę zainteresować dzieci tą częścią świata, tak dla nas obcą. Myślę, że sama opowieść pozwoli lepiej zapamiętać same te rzeki, a może obudzi pragnienie poznania innych legend regionu. 

Buńkę urzekła...
- ... historia ("Mamuś, dlaczego ten tata się na nią złości? Ona chce być szczęśliwa! Smutno mi się zrobiła" - cała Bu.)
- ... ilustracja kobiety wsłuchującej się w muszlę ("Spójrz, jakie ona ma włosy, jak rzeka... Jakie piękne! Też takie chcę, wiesz?" - odpowiedziałam, że "pomyślimy")
- ... ilustracja jednego z kandydatów ("Ale on ma skarpetę na głowie!" - pomyślałam, że rzeczywiście wygląda trochę jak smerf)
- ... zakończenie ("Wow... to niesamowite..." - i jak tu powiedzieć, że to legenda? Nie, dla niej to na razie "magia").




Moja opinia: Bardzo polecam! Książeczka jest napisana prostym i ładnym językiem. Nie ma żadnych trudnych słów, które lubią pojawiać się w tradycyjnych legendach ("pasierbica" i inne tego typu, brrr). Dzięki temu jest całkowicie zrozumiała dla takiego czterolatka, jak moja Buńka. A te ilustracje..! Ja się nad nimi wciąż rozpływam - jedna z piękniej wydanych książeczek, jak ma Bu. 

Bardzo dziękuję wydawnictwu Media Rodzina za szansę na zrecenzowanie jej.



Tytuł: Angara, córka Bajkała
Autor: Irina i Olga Jertachanowe
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788380083820
Oprawa: twarda, kartonowa, kartki błyszczące, format wyższy, ale węższy niż A4
Liczba stron: 64


Znalezione obrazy dla zapytania media rodzina



środa, 7 lutego 2018

7 luty - o tym, jak wraz z białym puchem przyszło choróbsko

7 luty 2018 r.
Środa






14:45

Leżę w łóżku. Nie, żebym była jakoś przykuta, ale jednak normalne funkcjonowanie na dłużą metę odpada. Robię, co muszę, ale z daleka widać, że powinnam się wyleżeć w łóżku. Toteż z rozsądku nie biegam rozchełstana po sklepach, a leżę w dresie pod ciepłą kołdrą, z pudełkiem niekończących się chusteczek, ciepłą wodą z cytryną i herbatą z miodem, cytryną i sokiem malinowym. No i biorę te wszystkie "rutino-coś-tam" czy "...-pexy", które mają mnie postawić na nogi. Plus wietrzenie domu, oczywiście. Czyli walczę.

Dobrze, że dopiero dziś mnie tak konkretnie zwaliło z nóg. Wczoraj byłam na rozmowie kwalifikacyjnej i raczej chyba dość słabo wypadłabym z czerwonym nosem, szklistymi, "chorymi" oczami, mówiąc przez nos: "Jesteb przekodada, że idealdie dadaję się da to stadowisko."

Ale udało się: zatrudnienie o 26 lutego w szkole, jako nauczycielka WOS-u. Taaa, ja też się cieszę, że w końcu ktoś się odezwał. Szału nie ma, ale to otwiera przede mną możliwości, o których nie chcę na razie pisać. Zostawmy na razie ten entuzjazm, bo plany, jakie mam - jakkolwiek brzmiące cudnie - to wciąż niepewna sprawa. 




Właśnie przyjechali zamontować kominek. eR. oczywiście przyjechał, by wskazać im co, gdzie, jak i inne takie. Ja zamknęłam się w sypialni z bólem głowy i cholineksem w ustach. Chyba jednak spróbuję zasnąć. Wiem, że by mi to pomogło, chociaż zawsze mam trudności z zaśnięciem wciągu dnia. 

A jak u Was? Ponoć szalejąca w Czechach grypa chce bezprawnie przekroczyć granice naszego państwa. Słyszy się, że zbiera pierwsze żniwo. A kysz! , chciałoby się ją odgonić. Tylko, czy ona się w ogóle czegoś boi? Paskuda...


poniedziałek, 5 lutego 2018

"Wymyśl coś!" oraz "Gdzie idziemy?" Anny-Clary Tidholm od Zakamarków [RECENZJA]

Siedzę sobie na szerokim parapecie ogromnego okna w kuchni. Pracuję na laptopie i próbuję się skupić. Ciężki dzień. Ciężka noc. A tu jeszcze trzeba myśleć, niech to gęś kopnie.

I takie właśnie myśli miałam w głowie, kiedy przytuptała do mnie młodsza córa. A Mania-Mały Zbój (nie, nie da się inaczej, bo to po prostu Mały Zbój) lubi sobie tak przyczłapać i bez pardonu uderzyć grzbietem twardej książki w kolano. 

- Au! - Jak ktoś cię zaskakuje w taki sposób, jak nie zareagować?!
- Mama, puk-puk! - ona mi na to.
- Ale żeby od razu w kolano? - zapytałam, masując sobie łękotkę. - To nie było zachęcające, wiesz?
- Mama, puk-puk! - zawołała jeszcze natarczywiej. 

Rzuciłam okiem na egzemplarz, który przytargała Mania. To była czerwona książeczka "Jest tam kto?" Westchnęłam. Najchętniej oddelegowałabym ją do taty, bo pracy miałam naprawdę masę. Ale wtedy do mnie dotarło, że właśnie przyniosła mi książeczkę do poczytania. Więcej: celowo przyniosła tę, bo wie, co to za książeczka. Inne mamy nie byłyby zdziwione, bo przecież odkąd upewniły się, że ich dziecko już widzi, czytają im i pokazują obrazki. Nie to, co moje dziecko, które miało alergię na książki, odkąd pamiętam. Dlatego było to takie niezwykłe. Dlatego szybko odłożyłam laptopa na rzecz książeczki "puk-puk". 

Ledwie ją jednak skończyłyśmy, a ja nastawiłam się na powrót do pracy, Maniula przyniosła mi kolejną książeczkę. Co prawda nie umiała jej zatytułować, ale wyraźnie swoim Mama, TO! TO!, dała mi znać, że właśnie  książeczkę chce przeczytać. A była to inna książeczka z tej samej serii Wymyśl coś!, tej samej autorki, Anny-Clary Tidholm od wydawnictwa Zakamarki



Ilustracje tak samo proste, wyraźne i kolorowe, bez zbędnych światłocieni, rytmiczny tekst (który jest lepszy niż niejeden trafiony rym) i rewelacyjny pomysł to klucz do sukcesu obu tych książeczek. 

Wymyśl coś! Jest nastawiona na kreatywne myślenie i pokazanie dziecku, że jeden dodatkowy element, który wprowadzamy daje nowy, lepszy efekt. Z samą lalką nie będzie takiej imprezy, jak z lalką, misiem, pieskiem, małpką i piłką, prawda? A do tego zawsze ten moment wyczekiwania, jakiejś tajemnicy (nawet, jeśli książeczkę zna się na pamięć), co będzie dalej. Na jednej stronie stoi niepozorna małpka (może nawet trochę przygnębiona), Małpka Hopka, która z smutno stojącej zabawki zmienia się w inżyniera i każe wszystkim budować wielką wieżę. A spokojna, niewinna Lalka Lala zmienia w akrobatkę lub kaskaderkę, ryzykującą życie skacząc po wysokich klockach. 



W świecie dziecka wszystko, co nieruchome, może nagle ożyć i zmienić, w co tylko chce. Czy to nie wspaniałe, że dzięki temu możemy pokazać naszej latorośli, że pozorne ograniczenia... są tylko pozorne właśnie. Czy raczej, że nie są tak naprawdę ograniczeniami; że można je ominąć, bo możliwości są nieograniczone!



Ale na takie refleksje jeszcze przyjdzie czas. Na razie Mania wsłuchuje się w rytm i ochoczo wskazuje i próbuje nazywać postaci. 
*







Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem, kiedy schodziła mi z kolan i nie oglądając się, pobiegła do pokoju. Podeszłam do laptopa drugi raz, ale musiałam przerwać zanim położyłam ręce na klawiaturze. Mały Zbój biegła w moją stronę, wymachując trzecią książeczką z tej serii: Gdzie idziemy?. Znów autorstwa Anny-Clary Tidholm. Zanim mała rzuciła mi ją na kolana, usłyszałam tylko Odź, Odź, mama. Zrozumiałam, że to skrót myślowy. "Chodź!" to dla niej zaproszenie, bym i ja poszła razem z nią. 



No to poszłyśmy. Książeczka w sam raz na pogodę, która za oknem rozczarowuje. Ubieracie się i maszerujecie raz nad wodę, raz koło piaskownicy, raz ścieżką krętą, raz długą, a potem oglądacie samochody, pędzące po szosie i liczycie pasażerów. A kiedy wracacie jest już ciemno i aż miło po tylu wrażeniach położyć się spać.



Oczywiście, że nie ma tam ilustracji, które można byłoby pomylić z rzeczywistością, ale są przejrzyste z wyrazistymi kolorami. A przede wszystkim proste, by mogło zrozumieć je dziecko. Kolejny raz spotykamy się z krótkim, prostym i rytmicznym teksem oraz pomysłem-niespodzianką. Kiedy pociecha patrzy na obrazek ścieżki, nie wie, co kryje się za horyzontem. To się dopiero okazuje na kolejnej stronie. A powtarzalne hasła dziecko zapamiętuje i samo - dumne, że czyta - mówi je na głos. Znów bardzo trafiony pomysł, który rozwija wyobraźnię, ale też uczy, że na końcu drogi coś czeka, że jego wysiłek długiego spaceru (czasem niełatwego i pełnego kryzysów z gatunku "bolą mnie nogi") będzie nagrodzony. Opłaca się. To takie proste sprawy, ale jakże istotne! 

Obie książeczki, w podobnym stylu jak pierwsza, zachwycają. I to nie tak, że jak, jako rodzic jestem tutaj oczarowana, ale przede wszystkim dziecko, które uciekało od książeczek w kierunku klocków, nagle samo chce, ot tak, poczytać. I - uwaga - czytać koniecznie wszystkie trzy za jednym zamachem. I do tego przynajmniej dwa razy dziennie. Podkreślam: przynajmniej. 


Niby jest to pewna seria książeczek, a jednak każda z osobna jest skończoną, niezależną całością, która spisuje się tak samo dobrze sama, jak i w towarzystwie pozostałych. Ale razem, trzeba to przyznać, uzupełniają się znakomicie i stanowią pewną całość. Uczą małego czytelnika wyobraźni,  twórczego myślenia, pewności siebie, łatwego zapamiętywania i życia, po prostu. Dzięki nim dziecko uczy się obserwować swoje otoczenia i potrafi się cieszyć z prostych obserwacji świata.


Moja ocena: Bardzo polecam! Tak jak wcześniej "Jest tam kto?", tak i pozostałe książeczki były strzałem w dziesiątkę. Mój Mały Zbój pokochał te kolorowe, proste ilustracje i rytmiczny tekst, który może powtarzać, co ją tak cieszy, jak nic w żadnej innej książeczce. Mamy za sobą start. Teraz tylko trzeba to zainteresowanie książeczkami rozbudzić. Trzymajcie kciuki!


Tytuł: Wymyśl coś!
Autor: Anna-Clara Tidholm
Wydawnictwo: Zakamarki
Rok wydania: 2013
ISBN: 9788377760338
Oprawa: twarda, kartonowa, kartki połyskujące
Liczba stron: 28

Tytuł: Gdzie idziemy?
Autor: Anna-Clara Tidholm
Wydawnictwo: Zakamarki
Rok wydania: 2009
ISBN: 9788360963340
Oprawa: twarda, kartonowa, kartki połyskujące
Liczba stron: 28

Znalezione obrazy dla zapytania zakamarki


Recenzja książeczek powstała dzięki współpracy wydawnictwa Zakamarkiktóremu jestem bardzo wdzięczna! Nie tylko za książeczki, ale za to, co one uczyniły dla mojego Małego Zbója.

czwartek, 25 stycznia 2018

25 stycznia - czyli o tym, jak niełatwo znaleźć czas

25 stycznie 2018 r.
Czwartek







22:05


Codziennie szukam czasu. Co za absurd - tak bardzo mnie goni czas, a ja go jeszcze szukam. Większym absurdem jest fakt, że mimo iż mnie goni - ja go nie potrafię znaleźć. Język polski jest przekombinowany, jak widać. 

Tymczasem czas ucieka (i równocześnie mnie goni? chyba zaczynam tracić kontrolę nad logiką). A ja zapętlona w pracę, dom i dzieci, chcąc - jak to ja - wszystko robić na 100% w najwyższej jakości. No to wiadomo, że gdzieś mnie zabraknie. Najczęściej brakuje mnie tam, gdzie jest najmniejsza strata. Mając za priorytet prawdziwe życie, to wirtualne zostaje zapuszczone. Ostatecznie lepiej w tę stronę, niż gdybym miała przekładać Obywatelkę Matkę nad siebie samą. Wówczas należałoby się martwić. 

Tylko co zrobić, by czas tak nie gnał do przodu? Leci na złamanie karku, tylko patrzeć, jak wybije sobie zęby na pierwszym-lepszym zakręcie. Ale dzielnie się trzyma. Nie to, co ja: ledwo nadążam. A jeszcze bym chciała korzystać z życia, jak to się mówi. I nawet być zrobiła coś w tym kierunku, tylko, że czas biegnie za szybko. Dni zlewają się się w tygodnie i nawet nie wiem, kiedy minął styczeń, no przysięgam. Przecież dopiero co był sylwester! I odnoszę wrażenie, że wiele rzeczy załatwiam mimochodem, przelotnie, że chciałoby się powiedzieć na kolanie

Bo nie ma czasu nawet siąść ze spokojem z kubkiem kawy. Ok, dobra, ostatnio nawet mam czas na kawę. Ale absolutnie nie mogę robić niczego innego przy okazji, inaczej zaraz ucieknie mi z głowy świadomość, że mam tę chwilę jednak dla siebie. Taką malutką. W przeciwnym razie większość życia umknie mi przy okazji

Tylko dzieci zaznaczają, że są nieśpieszne w tym swoim świecie cudownej nieświadomości czasu. Jeśli już coś mają z nim wspólnego, to to, że im się nudzi, bo czas się wlecze, kiedy są chore. Od razu człek się cieszy, że ma dzieci. Jak ja bym chciała, by czas chociaż na chwilę się dla mnie wlókł. Eh...




22:24

Jeszcze tylko napiszę, co wyszło z tego całego badania, o którym pisałam tutaj

Pojechałam do tego Krakowa, oczywiście na czczo, bo dyscyplina poranna, kiedy wstanie się w ostatnim momencie, uniemożliwia mi śniadanie. Najpierw dzieci do przedszkola, potem odstawić samochód na parking i do busa. I to wszystko tak, by zdążyć na tego o 8:05. Zdążyłam, chociaż sama nie wiem, jak. 

W busie, rzecz jasna, swoisty zapach, od którego robi się niedobrze w głowie. Tak, w głowie. Mnie się nigdy w busie nie robi niedobrze od żołądka, ale od głowy. Duszność, zapachy różnego rodzaju przeszkadzają mojej głowie, a nie żołądkowi. 

Na szczęście dojechałam pół godziny przed czasem, w sam raz, by kupić sobie jakieś śniadanie, zjeść i zajść do Kliniki. Wyjątkowo był to ładny dzień. Pamiętam, bo cały tydzień był szary, a tego dnia słońce aż mnie raziło. 

Przebyta droga do kliniki minęła mi szybko i bezboleśnie. Trochę żołądek się ścisnął, kiedy już weszłam na teren Szpitala klinicznego. Szybko jednak dotarłam na miejsce, starając się nie myśleć o tych wszystkich ludziach i o sobie sprzed dwóch lat. Nie musiałam długo czekać na badanie, poszło tak sprawnie, że po 20 minutach byłam po samym badaniu, ankiecie i krótkiej rozmowy z lekarką. 

Wracając, celowo zadzwoniłam do koleżanki, by nie myśleć za wiele o tym, co było. Lekarka jasno dała mi do zrozumienia, że szanse mam 50/50. I jeśli taka moja uroda, to tak będę miała w ciąży. Z drugiej strony, pierwsza ciąża była bezproblemowa i ostatecznie wcale ta trzecia nie musi być narażona na powtórkę z rozrywki.  

Plusem było niewątpliwie samo badanie, z którego dowiedziałam się, że wszystko się w normie. Cudne uczucie, jeśli ma się inne doświadczenia.







"Ptasia Jaga" Zofii Beszczyńskiej [RECENZJA]

... czyli jak z bajki o Jasiu i Małgosi uczynić opowieść zawieszoną w rzeczywistości marzeń sennych.




Chyba pierwszy raz obawiałam się o to, jak moja mała Buńka zniesie historię, w której pojawia się tak zwana Baba Jaga czy po prostu czarownica. Gdyby opowieść nawet była o duchach, nie miałabym aż takich wątpliwości. 

Dlaczego? Bunia od dawna budzi się w nocy z płaczem, że śniła się jej czarownica. Skąd ona ją sobie wytrzasnęła - pojęcia nie mam. Wychodząc z założenia, że czarownica w bajkach są dla dzieci starszych, nigdy nie puszczaliśmy jej takich bajek. Nawet nie opowiadałam jej tych z udziałem czarownic, chociaż nie było to proste, biorąc pod uwagę, że motyw czarownicy pojawia się w tylu klasycznych opowieściach. Zaczynając od Śpiącej Królewny, przez Królewnę Śnieżkę i na Jasiu i Małgosi kończąc. I nieważne, czy czarownica na końcu została ukarana - moment grozy w śnie może się pojawiać i trwać bez happy endu.



Czyli zaczęłyśmy czytać - ja z obawą, Buńka z nieukrywanym zaciekawieniem - Ptasią Jagę Zofii Beszczyńskiej od wydawnictwa Mila. 

Książeczka opowiada historię Jurka i Marysi. Czy zdarzyła się im ona naprawdę, czy tylko przyśniła - tego w zasadzie się nigdy nie dowiadujemy. Ja wolę myśleć, że wszystko to im się przytrafiło, kiedy spali. I tak podeszłam do tej kwestii z Buńką. Gdyby była starszą dziewczynką, która sobie tę książkę będzie potrafiła sama przeczytać, to sprawa wyglądałaby inaczej, ale nie jest. 

Tak więc pewnego dnia, po kłótni z mamą, dzieci postanowiły uciec z domu do lasu. Mieli - jak to się mówi - już wszystkiego po dziurki w nosie. Marudzenia, narzekania, moralizowania i mnóstwa obowiązków. A jak się dołoży jeszcze do tego kalafior i kaszę gryczaną... Sami widzicie: istne tortury. Na pierwszym przystanku zjedli w zasadzie całe zapasy i w sumie zrobiło im się dziwnie, bo cały gniew jakoś wyparował. Tak jak ścieżka, którą przyszli. 

I tutaj zaczynamy wstępować w świat marzeń. Dzieci natrafiły na przedziwną chatkę, chociaż akurat nie była z piernika, ale otoczona ptakami. Z chatki wyszła staruszka, która sama przypominała ptaka. Przedstawiła się dzieciom, jako Ptasia Jaga i w zasadzie tutaj zaczyna się bajka o Jasiu i Małgosi. Ptasia Jaga to klasyczna Baba Jaga. No dobrze, nie do końca: nie chce dzieciaków zjeść. Chce czego innego. Tylko pytanie, czy powinnam Wam to zdradzać. Chyba nie.




Powiem tylko tyle, że ptaki wokół chatki (a także w jej środku) nie są zwykłymi ptakami. Są nawet bardziej niezwykłe niż mogłoby się to wydawać. Fakt, że potrafią mówić najmniej Was zaskoczy.

Jeśli boicie się Ptasiej Jagi, która jednak jest nie tylko tajemnicza, ale też przerażająca na swój sposób (dzieci się jej boją, chociaż nie straszy ich, że wrzuci do gara i ugotuje), nie ma obaw - książeczka kończy się szczęśliwie (co za spoiler...!). Nie powiem, jak. Powiem tylko, że nic tu nie jest takie, jakie się wydaje. A rozwiązanie bynajmniej nie przychodzi ot tak, deus ex machina.

Osobiście, czytając książeczkę czułam się jak we śnie. Wszystko wydawało się sennym marzeniem nie dlatego, że było takie odrealnione, ale właśnie sposób opisywania tych nierzeczywistych obrazów: lekkość i delikatność, a przy tym mnogość szczegółów. Ilustracje p. Elżbiety tylko wzmacniały to wrażenie.

Moja Buńka przeżywała mocno tę książeczkę. Martwiła się o dzieci, współczuła uwięzionym ptaszkom, bała się Ptasiej Jagi. Tak, zdecydowanie cel autorki osiągnięty. Tylko na końcu nie widziałam, by poczuła ulgę. Jakby nie zrozumiała do końca, co się tam wydarzyło. Ostatecznie było tego tyle, że sama musiałabym się mocno zastanowić, jak to się stało, że dzieci wróciły do swojego domu całe i zdrowe.




Moja ocena: Polecam! Książeczka mi, jako osobie dorosłej podobała się bardzo. Wdzięczne opisy, sprytne  ale jednocześnie oryginalne wykorzystanie znanego motywu bajki o Jasiu i Małgosi, piękne ilustracje. Tylko nie do końca jestem pewna, czy Bunia nie jest jeszcze trochę na takie lektury za delikatna. A może to tylko moje matczyne obawy? Ostatecznie nie było koszmarów z Ptasią Jagą w roli głównej, więc chyba wszystko gra.

Tytuł: Ptasia Jaga
Autor: Zofia Beszczyńska
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2013
ISBN: 9788393692224
Oprawa: twarda, kartki matowe, sztywniejsze
Liczba stron: 48

A recenzja powstała oczywiście dzięki p. Elżbiecie Krygowskiej-Butlewskiej z wydawnictwa Mila.

wydawnictwo i edukacja


czwartek, 4 stycznia 2018

4 stycznia - nigdy nie wiesz, kiedy uśpione demony postanowią wrócić

4 stycznia 2018 r.
Czwartek






11:43


Jakoś tuż po Świętach zadzwonił telefon. Numer nieznany. Pomyślałam: potencjalny uczeń. Odebrałam.
- Halo?
- Dzień dobry, czy mam przyjemność z [...]? - zapytała uprzejmie młoda kobieta, sądząc po głosie. 
- Tak - odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość, bo przeczuwałam kolejny atak z call center. W myślach już chciałam się rozłączyć. 
- Ja dzwonię z Oddziału Klinicznego Ginekologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Pani u nas leżała w czasie ciąży z powodu cyst na jajnikach. Przypomina sobie Pani taką sytuację?

Ależ skąd!, odpowiedziałam jej w myślach ironicznie, wizualizując sobie te dni, które wlekły się niczym lata, w niepewności, pełna obaw w związku z potencjalnym zagrożeniem ciąży i mojego życia. Czy da się coś takiego zapomnieć?

- Tak, pamiętam - odpowiedziałam uprzejmie, chociaż na język aż się cisnęło: "Ciekawe, czy Pani by zapomniałam. Przecież do końca życia będę to miała w głowie!"
- Otóż obecnie prowadzimy projekt, który pozwala nam się bliżej przypatrzeć takim trudnym przypadkom - ciągnęła sympatycznie babeczka. Miała miły głos, chociaż zapewne nie miała bladego pojęcia, co znaczą dziewięciocentymetrowe cysty na jajkach w ciąży. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. 

Nie chciałam być złośliwa, wtrącając się z komentarzem typu: "Widzę, że pieniądze się pojawiły końcem roku", ale wspomnienia z pobytu w tym szpitalu mocno nadszarpnęły mi nerwy. I tu nie chodzi o sam trudny przypadek. Pisałam o tym w jednym z pierwszych postów. A także w kilku kolejnych tutu i tak się to ciągnęło przez cały wrzesień

- Rozumiem - odparłam. 
- Przeprowadzamy badania USG u kobiet, które miały takie przypadki i badamy je pod tym kątem. To są z reguły niewyjaśnione sprawy i chcemy po prostu w przyszłości móc pomóc kobietom, ale to wymaga wielu różnych badań.
- Aha... - skwitowałam. Cóż mogłam innego powiedzieć: "Czad!"?
- Czy w związku z tym byłaby Pani skłonna przyjechać do nas na takie badanie? - zapytała.
- Sądzę, że tak - odpowiedziałam, szybko kalkulując w głowie, że znów będę musiała odwołać lekcje. - A kiedy?
- Proponowałabym piątek 5 stycznia - usłyszałam. 
- W piątek... - Trybiki kręcą się jak szalone: to ile mi przepadnie lekcji? Może udałoby się, żeby to była tylko jedna lekcja. - A o której godzinie?
- O 9:40 lub 10:20 - odpowiedziała bez wahania. 

Wiedziałam, że nie zdążę na 9:40. Trzeba dzieci zawieźć do przedszkola. Za to w drugim przypadku będę musiała coś odwołać. 

- Niech będzie 10:20 - odpowiedziałam po chwili namysłu. Stało się, klamka zapadła. Jadę na badanie. 

Dopiero potem dotarło do mnie to wszystko. Znów będę musiała tam jechać. Jeździłam tam kilka ładnych miesięcy, sporo czasu też leżałam na oddziale. A teraz znów będę musiała tam być. W tej cholernej poczekalni. Fala wspomnień spłynęła na mnie jeszcze zanim zdążyłam się rozłączyć. 
- Tylko proszę nie rejestrować się - usłyszałam po drugiej stronie, jakby ktoś coś mówił przez słabo odbierający radioodbiornik. 
- Słucham?
- To jest osobny projekt niezwiązany z samym działaniem szpitala, więc proszę się udać bezpośrednio do pracowni USG - wyjaśniła cierpliwie.

Próbowałam sobie przypomnieć, czy były tak jakiś drzwi z napisem USG. I nie mogłam. To chyba dobry znak, pomyślałam. Wspomnienia się zacierają. Szkoda tylko, że nie mocje, które niosą. 
- Czy mogłaby mi Pani wyjaśnić, gdzie jest pracownia USG? - zapytałam z bólem. Wiedziałam, że teraz zacznie mi opisywać, co gdzie jest, by opisać to miejsce. 

Przełknęłam to jakoś i rozłączyłam się. 
Rozbolała mnie głowa. Szlag.


A potem na spokojnie już pomyślałam, że to dobrze. To nawet nie tyle dobrze, co świetnie! Może moje badanie coś wykaże. Może nawet pomoże mi. W końcu czy ewentualna kolejna ciąża nie będzie podobna do tej ostatniej, czy może gorsza, to byłaby informacja na wagę złota. Może uda się ustalić, co było przyczyną i uniknąć tego w przyszłości. A może trzeba będzie zrobić inne dodatkowe badania. Ale będę wiedzieć, na czym stoję. Ciąża w tym momencie byłaby bardzo ryzykowna. A ja nieprawdę nie chcę powtórki z tej wątpliwej jakości rozrywki. Nie chcę ryzykować życia ani zdrowia swojego ani ewentualnego dziecka. 

Dobrze, że tam jadę. Co prawda już czuję, jak budzą się stare demony, ściskają mi pierś, że nie mogę głęboko oddychać, mącą myśli i zaburzają łaknienie... Ale jak mówi klasyk: for the greater good.



Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric