piątek, 22 września 2017

"Harry Potter i Kamień Filozoficzny" J.K. Rowling z ilustracjami Jima Kaya [RECENZJA]


Pierwsza połowa września minęła. Niby wszyscy mamy wrażenie, że rok szkolny dopiero się zaczął, ale już nikt nie myśli o wakacjach, jakby były całe wieki temu.
 To jest właśnie to. Szkoła. Zwyczajna szkoła, a tyle emocji, tyle ekscytacji, stresu i ... nauki. Pomyślmy zatem, co byłoby, gdyby to była magiczna szkoła...?
 


Uśmiecham się, bo spojrzałam teraz na półkę z książkami. Stoi tam Harry Potter. Pierwsza część wydana po polsku z ilustracjami Jima Kaya. Tego rozczochranego małego okularnika nikomu chyba nie muszę przedstawiać. Jak zauważyłam ludzie albo go kochają albo nienawidzą. Chociaż ci drudzy niewątpliwie dlatego, że mają dość tych pierwszych, którzy jak pomyleni rysują sobie blizny na czole, zakładają okrągłe okulary, przebierają w czarne togi i wymachując patykami wrzeszczą: Expelliarmus! 



Jeśli należysz do pierwszej grupy, to raczej masz już tę książkę. Ale jeśli należysz do tej drugiej - nie przeczytasz u mnie peanów na cześć autorki, bez obaw. W ogóle nie będę pisać o Harrym, tak naprawdę. W końcu książkę wydano już na tyle różnych sposobów, że w internetach nikt nie potrzebuje kolejnej recenzji. Sieć mogłaby tego nie wytrzymać. 

Tak czy inaczej, doskonale pamiętam, kiedy mama kupiła mi pierwszą część, Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Zawsze kupowała książki mnie i siostrze na początku roku szkolnego. Wiecie, żeby nas matematyka w swej królewskości nie przytłoczyła majestatem, a w-f nie przygniótł ciężarem kompleksów dojrzewania. I tego typu. Bardzo lubiłam tę tradycję. Przypominam sobie, jak połykałam strona za stroną, aż... aż zwyczajnie utknęłam i nie mogłam ruszyć. Czytałam z ogromnym wysiłkiem nauczona, że książka – jaka by nie była – ma być przeczytana do końca. Inaczej nie miałam prawa jej oceniać. Kiedy dotarłam do momentu, w którym chłopak dociera do zaczarowanego zamczyska – szkoły magii – tak niezwykłego w swej naturze, że nie sposób się w nim nie zauroczyć. To była właśnie ta chwila, kiedy książka mnie bezceremonialnie wessała.

Co się wydarzyło później i czy miłość do świata stworzonego przez panią Rowling rozkwitała w miarę pojawiających się tomów? Tego Wam nie zdradzę. Nie teraz, w każdym razie. Powiem tylko tyle, że ta przygoda nie była taka, na jaką się zapowiadała.





Książka z ilustracjami Jima Kaya jest wciąż tą samą książką, którą napisała Rowling. Słowo w słowo. Ale ma coś, czego nie mają pierwsze wydania – ilustracje. I to nie są zwykłe ilustracje. Są rewolucyjne.

Wyobraźcie sobie zdjęcie. Cudne ujęcie ogromnego człowieka, który siedzi przed kominkiem na fotelu. Zdjęcie jest zrobione z profilu, a jedynym źródłem światła jest właśnie kominek. Mężczyzna pochyla się nad chłopcem, który siedzi z nogami podciągniętymi pod brodę i nie spuszcza z niego wzroku. Słucha. I wydaje się taki malutki. Ogromny mężczyzna z burzą włosów i gęsta brodą może wydawać się groźny, ale wyczuwamy, że nie potrafiłby skrzywdzić muchy. Ładne, prawda? A to przecież nie zdjęcie, tylko ilustracja.



Umówmy się, Jim Kay nie robi ilustracji nawet zbliżonych do zdjęć. Od razu wiemy, że to farby, ale ujęcia są tak oryginalne i poruszające, że już jako fotografie byłyby piękne. Dodajmy do tego, że miesza on ze sobą różne techniki malarskie, na jednym zdjęciu np. używając akwareli i ołówka (a może to cienkopis?). To małe dzieła sztuki, a nie ilustracje do książki.


Jeśli mogło mnie coś rozczarować, to filmowa postać Pottera. Nie tak go sobie wyobrażałam. Kiedy jednak po latach zobaczyłam, jak wyobrażał go sobie Jim Kay, pomyślałam, że tak to ja mogłabym go widzieć. Niestety filmowy Harry zdążył już w tym czasie narobić nieodwracalne szkody w mojej wyobraźni.




Są ilustracje w tej książce, które są absolutnie wybitne. A do tego bajkowe i magiczne jednocześnie. Jestem pewna, że podczas promocji tej książki natknęliście się na nie nie jeden raz: jak Ulica Pokątna, chatka Hagrida czy jednorożec w Zakazanym Lesie. Mnie ujęło wiele zdjęć, ale najbardziej to urocze ujęcie Harry’ego, który rozmawia z dyrektorem – siedzą po turecku pod stołem w piżamach; czy piękny front Hogwartu w nocy – lekko uchylone drzwi, zza których wypada snop światła i postać kotki Noris. Majstersztyk. Trochę jakby Sagrada Familia, chciałoby się powiedzieć, ale nie chcę niefortunnych porównań.




Ciekawe jest to, że wiele zdjęć, na których dużo się dzieje ma wiele dość nieoczywistych, a może nawet zabawnych elementów. Dostojne, pnące się pod niebo zamczysko – biało-czarny szkic, a po jednej stronie dachu... połowa dzika, po drugiej stronie dachu – druga. Przy dzwonie na dzwonnicy maleńka postać, jakby czarownica, która miotłą chyba chce poruszyć ów dzwon. Hagrid pędzący na motorze, a w dole, w lesie – jakieś nieuzasadnione światełko. Komórka pod schodami na Privet Drive, a na półeczce – mała, rzeźbiona figurka sowy. Ulica Pokątna – spomiędzy krat w piwnicy jednej dość mrocznej kamienicy – ręka, która usilnie próbuje chwycić jabłko. Ekspres do Hogwartu – na przedzie pociągu – gargulec: świnia ze skrzydłami. I tak dalej.

Jeśli myślicie, że na tym koniec, to prawie macie rację. Dodam jeszcze, że książka zawiera zupełnie nieoczekiwane karty, wyciągnięte wprost z magicznych podręczników – pojawia się przewodnik po trollach według Newta Scamandera i przegląd smoczych jaj według podręcznika „Hodowanie smoków dla przyjemności i zysku”. Urocze, co?




Powiem tylko tyle: Jeśli chcecie komuś kupić Harry’ego Pottera, to nie kupujcie mu, proszę, tradycyjnej książki, a właśnie tę. Magia wypływa z niej nawet, kiedy jest zamknięta.

Moja ocena: Bardzo polecam! Czy tylko fanom? Nie. Czy jako ktoś, kto nie znosi serii o młodym czarodzieju masz szansę się przełamać? Na pewno zanim powiesz: „nie”, przeglądnij są i poczekaj, aż zakochasz się w tych ilustracjach.




Tytuł: Harry Potter i Kamień Filozoficzny
Autor: J. K. Rowling, ilustracje Jim Kay
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788380081185
Oprawa: twarda, kartki delikatnie błyszczące; okładka ma błyszczącą obwolutę oraz kapitałkę z zakładka wstążeczką.
Liczba stron: 256



Recenzja mogła powstać dzięki wydawnictwu Media Rodzina:

Znalezione obrazy dla zapytania media rodzina

wtorek, 12 września 2017

"Gdy lew się wybiera do fryzjera" Katarzyna Zych&Natan do Wydawnictwa Bajkopis [RECENZJA]

Tu, od razu to napiszę, nie chodzi o fryzurę. 
Nie chodzi też o samego fryzjera, ani tym bardziej Bogu ducha winnego lwa. 
Zawsze przecież chodzi o to, jak my, rodzice, zinterpretujemy dziecku to, co im czytamy i na co zwrócimy uwagę.





 - Chyba żartujesz! - oburzyłam się w pierwszej chwili, wchodząc do łazienki, gdzie moja starsza córka miała się rozczesać. 

Na górze - i owszem - rozczesane, ale od połowy długości włosów jeden wielki kołtun. Cała ta fryzura przypominała mi jeden wielki wodospad: z góry spływa woda równiutko, gładką taflą, ale kiedy zderza się na dole z płaską powierzchnią, wzburzona rozbryzguje się na wszystkie strony, tworząc jakby spienione kłębowisko. Wypisz-wymaluj moja Bu po samodzielnym czesaniu. 

Z typową dla siebie podkówką schyliła głowę. Wiedziałam, że jest na granicy płaczu. Jej to jednak niewiele trzeba. 
- No, już dobrze - westchnęłam. - Nic się nie stało, ale po prostu musimy teraz rozwiązać ten problem, który ci niespodziewanie powstał na głowie.
Bu skrzywiła się, słusznie przewidując szarpaninę, chociaż starałam się naprawdę wyjątkowo, by potraktować jej włosy tak delikatnie, jak na to pozwalała jej fryzura. 
- Chyba nie ma wyjścia - powiedziałam, lekko zasapana po walce z upartym włosem. - Umawiam nas do pani fryzjerki.

No i pojechałyśmy. I okazało się, że pani fryzjerka nie tylko nie gryzie, ale też częstuje cukierkami. A przy tym jest bardzo miła. Dobrze, że umie także przekonać upartego klienta, by nie obcinał włosów, tak jak się mu zamarzyło (pomysły maluchów bywają szalone do granic bólu i jednocześnie śmieszności; tak, da się tak). 




Kiedy jakiś czas później w moje ręce wpadła książeczka "Gdy lew się wybiera do fryzjera" od Bajkopisu, pomyślałam, że nie jest to pozycja przeznaczona jedynie do czytania dla rozrywki i nie traktuje tylko o tym, jak to mądry fryzjer potrafił przekonać różne zwierzęta, by zdały się na jego opinię w kwestii pomysłu na fryzurę.

Bo o czym opowiada ta krótka rymowana historyjka? O tym, że lew, pchnięty przez nudę, chciał coś zmienić w swoim wyglądzie. Najlepiej, rzecz jasna, fryzurę. Poszedł więc do tego fryzjera, a tam kolejka jak za komuny. Stwierdził jednak, że poczeka. No to się nasłuchał w tej kolejce - jak to w kolejkach bywa - co kto planuje w swoim image'u zmienić. Trzeba przyznać, że zwierzęta miały iście szalone pomysły. Jak to dobrze, że trafiły właśnie do tego fryzjera, bo wyjaśnił im, że nie wszystkim dobrze we wszystkim.

I miał rację. Bo jeśli fryzjer zawsze ślepo zgadza się z klientem i nie potrafi mu doradzić mądrze, to nie powinien być fryzjerem. A klient? No, klient nie powinien być taki uparty. A przecież bywa różnie.

Można także wyjaśnić przy okazji dziecku, że rady biegłych w swym fachu należy brać pod uwagę, bo się znają. Oczywiście, że mama jest generalnie fachowcem na kilku, jak nie kilkunastu frontach i dlatego należy rozważyć, czy to co proponuje nie jest lepsze od tego, co akurat w danym momencie ubzdurało sobie dziecko. Oczywiście, że czasem należy mu pozwolić popełnić błąd, by zobaczyło, co się dzieje, kiedy się ten błąd popełnia. Chodzi jednak o to, by pokazać dziecku, że może zrobić coś po swojemu, ale dobrze byłoby wiedzieć, że ktoś, kto się na tym zna, może doradzić, podpowiedzieć coś. A podążanie za czyjąś radą wcale nie jest oznaką słabości czy oportunizmu. To już decyzje, które podejmujemy o nas świadczą, a nie fakt, że wysłuchamy rady czy nawet po przemyśleniu, podążymy za nią.

Książeczka jest co prawda kierowana do dwulatków, ale moja niespełna czteroletnia Bunia z błyskiem w oku przegląda stronice książeczki i opowiada historię lwa swoim podopiecznym, kiedy bawi się w przedszkole. Wkrótce, kiedy będę jej musiała wytłumaczyć poważniejsze kwestie, będę zapewne rozpoczynać od "... A pamiętasz tę książeczkę...?"





Książka jest absolutnie cudownie wydana. Dopieszczona w każdym calu, widać to na pierwszy rzut oka. Ilustracje Agaty Krzyżanowskiej są jedyne w swoim rodzaju, z duszą. Kolory są elektryzujące i magnetycznie przyciągają, wciągają. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Jest o tyle ciekawie, że sama ilustratorka maluje pędzlem tekst rymowanej historyjki. Tekst, który jest naprawdę wdzięczny i naturalny. Żadne rymy nie są nadęte i pretensjonalne, czy - w drugą stronę - prymitywne i "kalwaryjskie", jak to się u nas mówi, bez urazy droga Kalwario.


Moja ocena: Bardzo polecam!

Tytuł: Gdy lew się wybiera do fryzjera
Autor: Katarzyna Zych&Natan, ilustracje Agata Krzyżanowska
Wydawnictwo: Bajkopis
Rok wydania: 2017
ISBN: 9788394472337

Oprawa: oprawa twarda, aksamitna w dotyku (soft skin), strony kartonowe
Liczba stron: 24

Recenzja powstała dzięki uprzejmości p.Kasi Zych z Wydawnictwa Bajkopis. 

Bajki dla dzieci


sobota, 2 września 2017

"Wesoły Ryjek i lato" Wojciech Widłak [RECENZJA]


Są takie książeczki, na które czekają nie tylko dzieci, ale także ich rodzice. I nie chodzi o to, że rodzic będzie miał w końcu święty spokój - dziecko zajmie się tą swoją upragnioną książeczką. 
Są takie książeczki, które pojawiając się w życiu dziecka, nie chcą zejść na drugi plan, nie chcą ustąpić miejsca innym pozycjom.
Są takie książeczki, które można czytać do znudzenia, które nie chce nastąpić. 

I właśnie taki jest Wesoły Ryjek i lato Wojciecha Widłaka. Podejrzewałam - znając zimową edycję Ryjka - że książeczka będzie kolejnym hitem w naszym domu. I nie pomyliłam się. 




Kiedy listonosz przyniósł paczkę, uśmiechnięta od ucha do ucha wyobraziłam sobie reakcję Buńki.
- Mam dla ciebie niespodziankę - powiedziałam z zagadkowym uśmiechem, kiedy wchodziłyśmy do domu po powrocie z przedszkola. - Tylko przebierz buty i weź pudełko z podwieczorkiem do kuchni.
- Dobrze, mamo! - zawołała, jak zwykle bardzo oficjalnie. Często myślę, że równie dobrze mogłaby wołać mnie per "matko", wtedy dopiero byłoby śmiesznie. Zwłaszcza, że nie jestem typem sztywniaka, któremu na piśmie należy złożyć wniosek o plaster na poturbowane kolano.

- To gdzie ta niespodzianka? - zapytała rozentuzjazmowana.
- Przyszła dziś paczką - wskazałam palcem książeczkę na stole.

Buńka nie umie czytać, a jednak jak tylko zobaczyła okładkę, wyszczerzyła się do mnie, jak zawsze, kiedy dostaje niezapowiedziane niespodzianki.
- To Ryjek, prawda? - zawołała przytulając się do książki. - Och, jak ja uwieeeeelbiam Ryjka! Poczytasz mi go teraz? Proooooosze!

Roześmiałam się i pokręciłam głową.
- Teraz, póki jasno i ciepło, idziemy na rower, a Mańka pojeździ na Hipciu. - Hipcio, jest małym pojazdem w kształcie hipopotama, którego Mania dosiada okrakiem i porusza na nim, opychając się nogami. - Wieczorem poczytamy, zgoda?

Podkówka zarysowała się na twarzy Bu tak wyraźnie, że miałam ochotę jej ulec. Jestem całym sercem za tym, by czytała, ale przed snem wygonić się muszą obie, nie ma przebacz. Mańka na razie nie wykazuje dobrej woli, kiedy próbuję czytać coś Buńce, więc zaniechałyśmy prób, dla dobra książek. Czytamy wieczorami te książeczki, które w rączkach Mani mogą się zniszczyć. 

- Wiesz, jak jest. Delikatne książeczki czytamy wieczorem, tak? - uśmiechnęłam się delikatnie, wskazując, że czytanie nam nie ucieknie. Tylko przesuniemy je w czasie.

Chyba ją przekonałam, bo odłożyła książeczkę na stół i zawołała:
- A mogę te fioletowe sandałki?



Generalnie wiem, kiedy książka jest trafiona. Po pierwsze sama ją przeczytałam i spodobała mi się, a po drugie równocześnie podoba się córce. Oczywiście, że w przyszłości zapewne nie jeden raz spodoba jej się coś zupełnie pozbawionego wartości, ale na dzień dzisiejszy, kiedy podtykam jej książki naprawdę dobre, kształtuję jej gust, który obroni się w momencie próby. Mam nadzieję, że ta taktyka zadziała.



Nowy Ryjek spodobał mi się z takiego samego powodu, z jakiego poprzednia pozycja z serii. Jest zabawny, bardzo dziecięcy ale przy tym niezwykle prawdziwy. Takie prostolinijne myślenie kilkulatka, którego doskonale świadom jest autor, to klucz do do sukcesu tej książeczki. Dziecko jest przekonane, że w końcu znalazło bohatera, z którym może się utożsamić. Nie jest to kolejna książeczka napisana najlepszą polszczyzną z możliwych, a przekład opowiadania, jakie mogłoby potencjalnie stworzyć dziecko. Nie zrozummy się źle: książka nie ma błędów językowych, wszystko jest na swoim miejscu, jednak autor celowo stosuje powtórzenia, a nie używa synonimów, bo dziecko - szczególnie to małe - zupełnie nie myśli kategoriami "o, chyba wciąż używam tego samego słowa", bo ... najczęściej nie zna innych, które mogłyby je zastąpić. I tak dalej.



Prócz tej ujmującej narracji, ułatwia małemu czytelnikowi zrozumienie pewnych zjawisk, tłumaczy je, ale też pomaga mu w dość niekonwencjonalny sposób traktować różne (nawet bardzo trudne) sytuacje jak wyzwania lub najsmakowitsze wręcz przygody.

W tym tomie, w konwencji letniej wakacyjnej aury, dziecko może nauczyć się, czym jest przyjaźń i kim tak naprawdę jest przyjaciel. Błachy problem braku kapitańskiej czapki z imieniem Ryjka odsyła nas wprost do powiększającej się grupy dzieci o spolszczonych, a nie tradycyjnie polskich imionach, z których często się kpi (z imion, nie z dzieci; tych to jest nam jest masowo żal). Jak poradzić sobie z burzą, której boją się wszyscy, nawet rodzice; jak wygląda rozpalanie ogniska i czy jagody rosną na krzaczkach same czy z pierogami. Zauważmy, że dotykamy tu fundamentalnych spraw. Fundamentalnych dla dzieci, oczywiście. Dzieci świat odkrywają po swojemu, swoimi zmysłami. Okazuje się, że Ryjek nie wie wielu rzeczy, jak każde dziecko. Ale jego przygody, uczą nie tylko jego samego, ale też nasze pociechy.

- Idziemy do kąpieli - powiedziałam, zabierając talerzyk po zjedzonej kolacji. - Napuszczę ci wody do wanny, chcesz?
- A Ryjek? - popatrzyła na mnie, jakby już walczyła z moją odmową.
- Będzie - kiwnęłam głową na potwierdzenie. - Poczytamy, jak będziesz brała kąpiel.
- Taaak! - ucieszyła się i pobiegła do łazienki.

I rzeczywiście, opowiadanie za opowiadaniem czytałyśmy, kiedy Buńka przelewała kubeczkami wodę.
- Przeczytaj mi jeszcze raz o burzy...

I tak jest za każdym razem. Kiedy tylko pojawia się temat Ryjka, od razu prosi o przeczytanie tego właśnie opowiadania. Wzięła go nawet raz do przedszkola, choć nigdy żadnej książeczki nie chciała brać.



Wesoły Ryjek i lato, muszę powiedzieć, jest trochę słabszy niż przygody Ryjka zimą. Mam tu na myśli to, w jaki sposób autor prowadzi fabułę każdego opowiadania. Te zimowe są bardziej złożone, są też błyskotliwsze. Tata Ryjka nie jest już tak w widoczny sposób przewodnikiem na męskim, trudnym szlaku, którym idzie każdy porządny facet, a mama nie ma w sobie tego ciepełka, które roztacza przy okazji pierogów, omletów i tych wszystkich uroczych rozmówek. Jednak Ryjek  nadal pozostaje Ryjkiem Od razu mówię, że nie mam na myśli jakiejś przepaści jakościowej, czy tego, że jestem zawiedziona. Nowy Ryjek podoba mi się. Po prostu zimowego Ryjka uczytałyśmy się do znudzenia i wiem, że to nie to samo. Ale dzieciom się spodoba, jestem pewna. Buńka wciąż jest pod jego urokiem. 



Moja ocena: Polecam!


Tytuł: Wesoły Ryjek i lato
Autor: Wojciech Widłak
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2012
ISBN: 9788380083417

Oprawa: twarda, matowa, papier delikatnie błyszczący, grubszy od tradycyjnego
Liczba stron: 48

Recenzja powstała dzięki uprzejmości wydawnictwa Media Rodzina:


Podobny obraz
Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric