poniedziałek, 27 lutego 2017

Z cyklu "oczekuję": [ZAPOWIEDŹ] nowej "Księgi Dziecka". Sears.

Sears. Mówi Ci to coś?

Nie wiem, czy musi coś mówić. Jeśli cokolwiek Ci to mówi, to wiedz, że już znalazłaś drogowskaz do właściwej drogi (teraz tylko pytanie, co z tym zrobisz).

Jeśli jednak nic Ci to nie powiedziało - to nic. Ważne, że teraz już tu jesteś i dowiesz się wszystkiego. Otóż jest to naprawdę fachowa, rozumiejąca potrzeby współczesnych rodziców rodzina. Rodzina Sears: pediatra i pielęgniarka (+doradczyni laktacyjna). No i ośmioro dzieci (a dwoje z nich do pediatrzy). Nie wiem, czy trzeba mówić coś więcej, by człowiek nabrał pewności, że jeśli piszą o dzieciach, to nie jest to wyssane z palca. 



Napisali oni niejedną książkę w temacie rodzicielstwa, w tym także "Księgę Dziecka. Od narodzin do drugiego roku życia". Jak sobie można wyobrazić jest to książka, która mierzy się z wieloma zagadnieniami, które męczą rodziców. Przede wszystkich tych niedoświadczonych. Ale jeśli jesteś rodzicem po raz drugi, jak ja - i tak bądź przygotowana na to, że wszystko może Cię zaskoczyć. Literalnie: wszy-stko. A wtedy oczywiście rzucasz się na laptopa i szukasz w Internetach, skąd się wzięła ta czerwona kropka i dlaczego dziecko nie chce jeść, skoro pierwsze ciupało ostro, co się mu pod nos wcisnęło. No, a w Necie, rzecz jasna, brud i smród. I jak tu znaleźć wiarygodną odpowiedź, zwłaszcza dotyczącą zdrowia i pielęgnacji małego dziecka?

Na dniach dosłownie, bo 1 marca - premiera zaktualizowanej wersji tej książki, o dokładnie identycznie brzmiącym tytule: "Księgę Dziecka. Od narodzin do drugiego roku życia". Jeśli jej nie masz, wcale nie musisz jej mieć. To nie tak, że sobie nie poradzisz. Z pewnością dasz sobie radę. Ale ja wolę sprawdzoną treść na papierze od niepewnych tekstów z często wykluczającymi się danymi z Internetu. A Ty? 



PS. Jeśli jesteś fanką Rodzicielstwa Bliskości... No cóż, to chyba jednak musisz ją mieć u siebie na półce :)

Od wydawnictwa Mamania!

http://mamania.pl/
 

"Break at My School" Agnieszki Jurek (seria "Jaskółki")

Ostatnio Buńka przepada przesiadywać na parapecie. To taki specjalny parapet, który jest ciepły od kaloryfera, szeroki i nisko osadzony. Idealny wręcz na takie przesiadywanie, więc Bu kolekcjonuje na nim różne książeczki i namawia mnie, bym jej czytała. Koniecznie, kiedy akurat nacieram kaczkę przyprawami i ziołami albo dekoruję ciasto. 





Nauczyła się jednak, że w takich momentach (kiedy kategorycznie odmawiam), musi sobie radzić sama. I tak oto targa te swoje pluszowe maskotki: łasicę z saksofonem (serio, jest takie coś), ogromne Hello Kitty (i nie, nie widzę jakiegoś specjalnego oddziaływania), lalę Metoo z pandą na głowie, różowego kota zwanego Kocurkiem i taka typową tanią "twardą" lalę-bobasa na dokładkę. W niekompletnym ubraniu. 

Potem oczywiście musi sobie poukładać to całe towarzystwo...
- Ty, panda, byłaś niegrzeczna, chyba musisz iść do kąta - mówi głosem przedszkolanki.
- O, nie! Przepraszam, już nie będę - odpowiada sobie piskliwie. W imieniu tej "pandy", jak mniemam.
- No, już dobrze - odpowiada "pani Bunia" i poucza ją, że za karę będzie jednak musiała usiąść koło "twardej" lali, chociaż się nie lubią. 
- Chcecie, żebym coś przeczytała? - zwraca się do maskotek.
- Taaak - odpowiada "chórem" za wszystkie. 
- Dziś będzie po angielsku - mówi.

Widzę, że tym razem wyciągnęła "Break at My School" Agnieszki Jurek, którą dostałam od Wydawnictwa Mila. I wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa. Walczę ze wszystkich sił, by się nie śmiać.
- ... Kidżi łodżi moji. Pni koli wi solgi bu. Nobi jeloł li bubi grin. Komczi opedoo sorbi dudżiki si ju lejter.... I tak to sobie płynie. 

Kiedy jednak orientuje się, że wycieram ręce i mogę jednak coś przeczytać, od razu uderza:
- Teraz ty, mama.
Nie ma wyjścia. Dobrze, że Maniula zajęła się silikonowymi foremkami do babeczek, więc mogę coś przeczytać. Tym razem angielski już nie jest taki prościutki i czytając widzę, że Bu się wyłączyła. Przerywam, ale wtedy oczywiście natychmiast to zauważa i mnie pogania. Kręcę głową, ale nie mówię nic, tylko czytam dalej.


Co prawda książeczka nie ma rozbudowanej fabuły, ale tutaj słownictwo i zwroty z pewnością przerastają możliwości 3-letniej dziewczynki. Tym razem jesteśmy w szkole, która musi przejść remont. Główna bohaterka jednak boi się jak wytrzyma ten rok, skoro wydaje się, że tylko ona (szkoła!) rozumie wszystkie przyzwyczajenia uczniów. Jedni grają w piłkę, inni w szachy, część dziewczyn plotkuje, ktoś sprzedaje w sklepiku... tyle się dzieje, a ja w myślach zastanawiam się, ile Bunia z tego zrozumie. Wtedy właśnie przychodzi eR. i wskazuje po cichu palcem na Bu. Orientuję się, że wzięła inną "Jaskółkę", tę o Świętach i znów czyta w swoim języku "obcym". 
- To bez sensu, że czytasz w tym samym czasie, kiedy ja czytam tobie - mówię.
- Nie, nie przeszkadzasz mi w ogóle - odpowiada na to rezolutnie.
- Ale nie słuchasz tego, co czytam - walczę, próbując się nie śmiać.
- To nic, mama - pociesza mnie. - Ja i tak nie rozumiem. 
Padłam. 
Stwierdziłam, że to dziecko mnie przerasta. I kazałam tacie czytać. On jednak po kilku zdaniach po prostu załączył książeczkę z Internetu.



Ta mała "Jaskółka" jest cały czas z nami i wciąż się gdzieś przewija, służąc Buńce - póki co - do zabawy. Lubi je przeglądać. Ale na razie niewiele rozumie. Za jakiś czas znów spróbuję. Angielski w przedszkolu ma, więc z czasem na pewno się przyda.

Moja ocena: Polecam. Ale dla starszaków, co język angielski mają już jakiś czas. Najlepiej jednak sprawdzi się dla uczniów pierwszych klas podstawówki, którzy będą mogli w ten sposób poćwiczyć zdobytą wiedzę z języka ale też poćwiczyć czytanie - posiłkując się odsłuchiwanym materiałem. Fantastyczna sprawa, na którą jeszcze przyjdzie nam poczekać.


Tytuł: Break at My School
Autor: Agnieszka Jurek
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2007
ISBN: 9788392307648
Oprawa: miękka, ale solidniejsza; broszurowa
Liczba stron: 24
Wiek czytelnika: 10+
Recenzja mogła powstać dzięki Wydawnictwu Mila: 
 wydawnictwo i edukacja

piątek, 24 lutego 2017

"Zwyczajna łaska" - William Kent Krueger [RECENZJA]

Zawsze obawiałam się amerykańskich książek (szczególnie beletrystyki), w których wiara i religia odgrywają dużą rolę. Zazwyczaj zaczynają się dobrze, pomysł jest trafiony, ale pod koniec ta epatująca religijność zaczyna męczyć. I zamiast książki, która jest życiowa (w końcu religijność jest bardzo życiowa) mamy sztuczny twór oderwany od rzeczywistości, gdzie nikt nie wstydzi się mówić o swej wierze, a na końcu wszyscy, którzy mogą, nawracają się. Mam alergię na tego typu literaturę. Zwłaszcza, że jestem osobą wierzącą. 




Zaintrygowała mnie, przyznaję, "Zwyczajna łaska" Williama Kenta Kruegera od Wydawnictwa Dreams. Światowy bestseller, chociaż z wiarą w tle. No i na dodatek w opisie przeczytałam jeszcze: "To niedająca o sobie zapomnieć powieść o wielkiej cenie mądrości i łasce Boga, która przetrwa wszystko." Zadrżałam. Brać czy nie brać? Ale opis samej fabuły mnie zaciekawił. Machnęłam więc ręką i zaryzykowałam.

Zaczęłam czytać.
Szybko okazało się, że książka idealnie łączy elementy obyczajowe, kryminalne i psychologiczne. A dzięki temu jest spójna. To coś zdecydowanie więcej niż może się na początku wydawać.

Głównym bohaterem jest nastolatek, Frank Drum, wychowujący się w rodzinie pastora na amerykańskiej prowincji. Ma starszą, utalentowaną muzycznie siostrę, jąkającego się brata, ale w zasadzie - rodzina, jak rodzina. Ma swoje lepsze i gorsze momenty. W tym wszystkim jest jeszcze naturalna obecność Boga w życiu chłopaka, który generalnie akceptuje ten fakt: jest to dla niego naturalne. Tymczasem przychodzi paskudnie gorące i duszne lato 1961 roku...

Frank opowiada tę historię z perspektywy już dorosłego mężczyzny, niejednokrotnie komentując swoje ówczesne szczenięce zachowanie. I robi to całkiem obiektywnie. Zaczyna dostrzegać współzależności między wydarzeniami a zachowaniami ludzi, chociaż stara się nie uprzedzać faktów.

Jakich? Otóż to właśnie lato przynosi tyle trudnego doświadczenia na barki naprawdę bardzo młodego chłopaka, że niejeden dorosły by się mógł złamać. Najpierw jedna tragedia, potem kolejna i kolejna: śmierć w zasadzie poczuła się tam dość swobodnie. I jakby tego było mało, rodzina pogrąża się w kryzysie, który wydaje się być nie do przezwyciężenia. Dziecko zamiast mieć czas na dorastanie, aby przetrwać, musi dorosnąć szybciej, niewinność schować do tylnej kieszeni serca i zmierzyć się z tym, jak krucha potrafi być relacja między ludźmi, kiedy w grę wchodzą prawdziwe "problemy dorosłych".

A my mamy możliwość patrzenia na te wydarzenia oczami dziecka i dorosłego równocześnie.



Uważam, że ogromnym plusem jest rewelacyjne przedstawienie czasu i miejsca tej historii. Wtapiamy się w ówczesną rzeczywistość i możemy dowiedzieć się, jak wówczas żyło się w Stanach na prowincji. Jak wyglądało życie przeciętnej niezamożnej rodziny. Książki nieczęsto oferują nam poznanie codzienności lat 60 w USA, więc jest to naprawdę cenne. 

Poza tym książkę czyta się lekko, bo autor ma świetne, sprawne pióro. Więcej: mimo opisów zdarzeń naprawdę... trudnych ma w sobie tyle subtelności, że nas nie rażą. Postacie są dobrze nakreślone, chociaż nie zawsze zachowują się tak, jakbyśmy to przewidzieli. I w każdej z nich znajdziemy coś, co nam przeszkadza, ale dzięki temu postacie są autentyczne. Mimo lekkości warsztatowej, czuć ciężar fabuły, jakby pewne napięcie. Wiemy, że nie skończy się na jednej tragedii, kibicujemy rodzinie, by się pozbierała, a ona się na naszych oczach rozpada. I nie możemy zrobić nic. Tylko patrzeć, jak chłopak walczy z przeciwnościami losu. Z drugiej strony widzimy też, jak się zmienia, jak ostatecznie dostrzega w tym wszystkim palec Boga i co z tym robi. Czy wyrzuca mu "Gdzie Ty jesteś? Widzisz to i pozwalasz, by się działo?!" czy może przyjmuje z pokorą. A może jedno i drugie?



Warto zwrócić uwagę na tytuł - bardzo trafiony - "Zwyczajna łaska". Dopiero po przeczytaniu całości, przeżyciu jej, możemy go zrozumieć. Tak dojrzałe podejście do życia, jakie autor chce nam pokazać sprawia, że i my zaczynamy patrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Tej bardziej wrażliwej, która pomoże nam prawdziwie docenić, co mamy i dziękować za to, czego nie mamy. Po przeczytaniu tej książki czułam w sobie wiele sprzecznych emocji i uczuć. Czy doświadczenia, które nas uczą życia, sprawiają, że jesteśmy lepszymi ludźmi to właśnie te, które chcemy przeżyć, czy może powinniśmy się cieszyć, że nam tego oszczędzono, ale i nasze życie duchowe, wewnętrzne na tym traci...?

Co do samej wiary obecnej w tej książce, muszę przyznać, że autor naprawdę znalazł złoty środek. Do samego końca kwestia wiary i religijności jest bardzo naturalna i ludzka, że aż swojska. Więcej: nie wyobrażamy sobie, by mogło jej nie być. Jest integralnym elementem książki. I zero "przesadyzmu".



Moja ocena: Bardzo polecam. Książka jest sprawnie napisana, łączy ze sobą kilka gatunków i dzięki temu jest bardziej złożona. W swym charakterze uniwersalna i dojrzała. Mądra. I naprawdę może zmienić patrzenie na świat. Dla każdego, kto od książki wymaga czegoś więcej niż taniej sensacji czy lekkiej "obyczajówki".

Tytuł: Zwyczajna łaska
Autor: William Kent Krueger
Wydawnictwo: Dreams
Rok wydania: 2016
ISBN: 9788363579692
Oprawa: miękka
Liczba stron: 404
 
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dreams:

Księgarnia internetowa - Wydawnictwo Dreams

środa, 22 lutego 2017

"Christmas" - Agnieszka Jurek, z serii "Jaskółki"

Czy Wasze dzieci też zarówno na długo przed i jeszcze długo, długo po Świętach chcą czytać zimowe i świąteczne książeczki? Może to ten klimat wciąż za szybko zapadającego zmroku, być może śniegu (bo nigdy nie wiemy, czy nie będzie tkwił smutno szarymi plackami na trawniku) i często ponurych dni? Niemniej póki luty trwa, dla zimowo-świątecznych książeczek konkurencji brak.




Awaria w przedszkolu, Bu została w domu. Rzut okiem za okno - jak to dobrze, że zrobiłyśmy sobie ten długi spacer - leje jak z cebra. 
- Poczytaj mi coś - powiedziała Bu, wchodząc do kuchni. - Może być coś o Świętach?
Westchnęłam ciężko. Nie, żeby mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło.
- Chcę taką - powiedziała, machając mi z drugiego końca stołu małą "Jaskółką".
- Ale tym razem ty będziesz "czytać" - powiedziałam. - Opowiadać, co się dzieje na obrazkach, bo ja nie mogę, muszę zrobić coś na obiad.
- Pewnie, mama. - Ostatnio ulubiona formuła zastępująca "zgoda".
Zaczęłam wyrabiać ciasto na pierogi, pełna skupienia, jednym okiem zerkając w stronę Maniuli.
- ... Mikołaj przecież jest czerwony! - dociera do mnie jakiś strzęp Buńkowego monologu. 
- No, jasne, że jest, a jaki ma być? - zaśmiałam się, wałkując ciasto.
- Bo tutaj Mikołaj ma korale! I w ogóle cały golasek jest! - roześmiało się szczerze moje starsze dziecko, któremu zawtórowało młodsze, w zupełnym, rozbrajającym oderwaniu.
Rzuciłam się z umączonymi rękami w stronę Buńki, przerażona wizją golizny u św. Mikołaja, ale przeczytawszy szybko tekst na stronie, tylko parsknęłam śmiechem.
- Ten Mikołaj pojechał na wakacje, gdzie jest baaardzo ciepło - powiedziałam do Buńki. - Zgrzałby się na anem w takim ciepłym stroju. 
- Hm - zamyśliła się. - A o czapce nie zapomniał?
Poczochrałam włosy na głowie tej mojej bystrej córy (brudząc trochę mąką) i uśmiechnęłam się.
- Może...
Wtedy puściłam jej książeczkę do słuchania z Internetu (tutaj).




Ciekawe, że książeczka "Christmas", która trafiła do mnie od Wydawnictwa Mila, tak moją Buńkę zaintrygowała. Z jednej strony jest bardzo prosta, nie ma skomplikowanej fabuły. A z drugiej - to już językowe wyzwanie dla 3-latka. Przede wszystkim pojawia się słownictwo, a nawet angielskie czasy uchodzące za te bardziej skomplikowane. Ale do angielskiego jeszcze dojrzeje. Tymczasem słucha, chociaż nie wiem, na ile coś z tego rozumie. Obywa się z językiem. Ale fabułę jej przetłumaczyłam i ogląda książeczkę, często opowiadając tę historyjkę po swojemu. Raz w języku "obcym" (rozumianym całkowicie dosłownie, bo jest on obcy zarówno mi, jak i jej samej), a raz po polsku. 

Historyjka opowiada o tym, jaka mini przygoda zdarzyła się przy okazji Świąt małej bohaterce "Jaskółki". A najlepsze jest to, że w zasadzie każdemu mogła się przytrafić. Ale wszystko wyjaśnia się na końcu, gdzie też historyjka ma swoje dobre zakończenie. A latający na golasa Mikołaj to ... no cóż, nie będę Wam zdradzać najlepszego! Przekonajcie się sami. Powiem tylko, że i nam dorosłym zdarzają się sny, które płatają figle.





Moja ocena: Polecam. Książeczka napisana - tak, jak już recenzowana przeze mnie "Cora would like to have a dog" - przez Agnieszkę Jurek jest bardzo pocieszna. W swej niedoskonałości i prostocie, bardzo nam bliska. Ten sam styl ilustracji i zabawnej czcionki, jakbyśmy mieli do czynienia z  tekstem odręcznie napisanym ręką dziecka, jest bardzo charakterystyczny i jednocześnie ujmujący.

Tytuł: Christmas (seria "Jaskółki")
Autor: Agnieszka Jurek
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2016
ISBN: 9788392307693
Oprawa: broszurowa; strony, tak jak okładka błyszczące, ale solidniejsze
Liczba stron: 24
Wiek czytelnika: (moja ocena: 7-10+)


Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mila:



Zostawiam Was ze zdjęciem Buńki: pogoda, kiedy najczęściej czytamy zimowe opowiastki...

wtorek, 21 lutego 2017

"Pampiludki i Królestwo Niebieskie" - Asia Olejarczyk, pierwsze dziecięce spotkania z wiarą w literaturze

Ciekawa rzecz, że na blogach parentingowych nie znalazłam (a może się nie dokopałam) tekstów, które zahaczają o wiarę czy religię. Gdzie pisze się o Bogu i czy/jak mówić o nim dziecku. Na całą masę bardzo różnych i naprawdę kontrowersyjnych nieraz artykułów te, które dotyczą relacji z Bogiem to zaledwie trzy na krzyż. 

To oczywiście temat na odrębny wpis. Jednak widać, jak unika się tego tematu. Gdzieś nawet czytałam, by dziecku nie mówić o wierze. A babcię, która mówi o Bozi odprawić, z hukiem zatrzaskując drzwi. Wszystko dodatkowo w narracji, która zakłada (i to jest ciekawe; ba! intrygujące), że nie będę chciała, by ktokolwiek mówił cokolwiek na temat Boga mojemu dziecku. 




No to ja powiem tak: moje dziecko powoli samo Go odkrywa. Ale oczywiście nie spłynie na niego w postaci natchnienia. Dziecko ma religię w przedszkolu w formie zabaw ale i ja również zaczynam powoli rozmawiać z Bu. Zna już dwie proste modlitwy. Nie atakuję jej treściami, których kompletnie nie rozumie, stąd modlitwa Ojcze nasz wciąż czekała na dogodny moment. Jest długa i trudna.I ten archaiczny język...




Tak się zdarzyło, że w katalogu Wydawnictwa Dreams dostrzegłam książeczkę o Pampiludkach. W opisie przeczytałam: "Pampiludki i Królestwo Niebieskie to zbiór opowiadać o mieszkańcach baśniowej Pampilii, które w wyjątkowy sposób objaśniają zagadnienia Modlitwy Pańskiej Ojcze nasz". Przeczytałam maleńki fragment i stwierdziłam, że "kto nie ryzykuje, ten nie ma, a do odważnych świat należy". 

Nie było łatwo. Trzyletnie dziecko nie rozumie za bardzo podstawowych kwestii związanych z wiarą (chrześcijańską), które dorosłym wydają się takie oczywiste. Odpowiadając na pytania dziecka, rodzic ma szansę samemu je sobie zadać i wrócić do miejsca, w którym zaczął uważać pewne sprawy za naturalne.

Najpierw: co to modlitwa Ojcze Nasz. Kilka razy próbowałyśmy się uczyć, ale wciąż jest to poza zasięgiem. Zapewne teraz niejedna mama rzuci mi się z paznokciami do gardła: że zmuszam dziecko, atakuję, że jak tak można, a tak w ogóle to w dobie "genderów" już chyba nikt nie stosuje podobnych średniowiecznych praktyk jak uczenie modlitwy. I na końcu najlepsze: że oduczam dziecko logicznego myślenia, tłukąc mu, że w pewne rzeczy musi po prostu uwierzyć, bo wyjaśnić się nie da. Ok, zgoda. Wiara tak działa: bo albo sie wierzy albo nie. Nie ma pośredniej opcji "trochę". Ale też nie zamierzałam dziecku strzelać wykładu teologicznego i puszczać na głęboką wodą. A potem patrzeć jak sobie radzi. Kraków nie od razu zbudowano, więc i na wszystko przyjdzie czas. 

Czyli na początek sama modlitwa. Chciałam, by wiedziała, że jest ważna i dlaczego - w dwóch, trzech zdaniach - jest najważniejsza.

A co się dzieje w tej modlitwie - to już inna bajka. I dzień po dniu starałyśmy się zmierzyć z tym tematem. Dlaczego piszę "zmierzyć"? Bo po miłej lekturze Pampiludków zawsze przychodził czas pytań. A to już nie było takie łatwe i przyjemne. Czasem miałam naprawdę duże problemy, ale wtedy myślałam o Pampiludkach i tworzyłam ciąg dalszy historii. Prawie zawsze działało.




Sama książeczka jest bardzo urokliwa. Od razu rzucają się w oczy cudne, kolorowe ilustracje: coś jak połączenie farb i kredek. Tworzą tak przytulny klimat, że aż chce się wejść do środka i ogrzać tym pampiludkowym ciepłem.




Już na pierwszej stronie wciągnie wciągnie nas świat Pampilii: zobaczymy mapę i zaznaczone, podpisane najważniejsze miejsca. Nie można obojętnie przejść obok takich nazw jak: Jezioro Chlup czy Fontanna Plusk-Plusk. Młody Czytelnik zostaje wprowadzony do świata Pampilii już na początku, gdzie pozna specyfikę tej społeczności żyjącej Nie-Wiadomo-Gdzie. Każdy rozdział jest odrębną opowiastką z przygodami dwóch bohaterów: Alimemka i Gideona. I pieska Tup-Tupa. A każda opowiastka to tłumaczenie jednego zagadnienia (jednego wersu) z modlitwy Ojcze Nasz. Przeczytanie tej książeczki nie gwarantuje, że dziecko w mig wszystko pojmie. Ale powoli pokaże mu pewne piękno w wierze. Na trudne zagadnienia, jak już pisałam, jeszcze przyjdzie czas.

Moja ocena: Polecam. Książeczka jest napisana ładnym językiem, zrozumiałym dla dzieci. Chociaż momentami musiałam pewne słowa Buńce tłumaczyć. Dlatego do książeczki wrócimy za rok czy dwa. Ale późne przedszkolaki nie będą miały tego problemu.


Tytuł: Pampiludki i Królestwo Niebieskie
Autor: Asia Olejarczyk
Wydawnictwo: Dreams
Rok wydania: 2016
ISBN: 9788363579753
Oprawa: twarda + UV
Liczba stron: 64
Wiek czytelnika: 3-5 (moja ocena: początek granicy 3-4 lata, górna nawet 7-8)


Recenzja mogła powstać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dreams:

Księgarnia internetowa - Wydawnictwo Dreams

środa, 15 lutego 2017

"Mysz jak nie mysz" - Joanna Kulmowa

 

Moja Buńka jest bardzo wrażliwym małym przedszkolakiem. Czasem wystarczy krzywo na nią spojrzeć, a już nieszczęście odbija się na jej twarzy. Ale czasem już iskra w moim oku rozpala w niej energię do działania. Niestety świat jest jaki jest: potrafi dać w kość nawet prawdziwemu twardzielowi. A i tak uważam, że lepiej być wrażliwym, niż mieć twardy tyłek. I marzyć. Mimo wszystko.



Bu jest jedną z tych dziewczynek, która ucieszy się z każdej małej drobnostki, ale jej pragnienia-marzenia na razie się mieszają...
- Tata, kupisz mi lizaka? - Tak było, kiedy wchodzili do sklepu, według relacji eR.
- Nie, umawialiśmy się, że kupujemy tylko chleb, masło i szynkę. - Proza życia.
- Aaa... - Ramionka opadają. Zawód czuć w powietrzu.
Po chwili jednak:
- A tata...? A kupisz mi konia? - Tym razem powiało nadzieją. Lizak odszedł w zapomnienie.
- Eee... - Konsternacja. - Ok, to gdzie te lizaki, które chciałaś, żebym ci kupił?




Kiedy najpierw sama czytałam "Mysz jak nie mysz" Joanny Kulmowej (którą dostałam od Wydawnictwa Mila), myślałam o małym dziewczątku, które potrafi się popłakać, wołając do mnie, bym przestała miksować zupę, bo Mania się boi. I o jej wielkich marzeniach ("Mama, a czemu nie mogę latać? Przecież mam te skrzydła!"). I cała zatrzęsłam się w środku, że dziewczyna będzie miała kiedyś ciężko. A potem spojrzałam raz jeszcze na książeczkę i wstąpiła we mnie nadzieja...


Książeczka o małej myszce jest absolutnie wyjątkowa: porywa serce i wywołuje uśmiech pełen czułości. Taki delikatny, z przymrużonymi oczami.

O czym opowiada? O życiu. To słowo chyba najpełniej to oddaje. Mała myszka, świadoma tego, że w środku jest zupełnie inna niż pozostałe myszki, usłyszała płacz wiatru, który zaplątał się w jabłonce. Mysz była zdeterminowana mu pomóc. I ostatecznie się udało. Więcej: nieoczekiwanie w podzięce dostała od wiatru niezwykły prezent, który spełnił jej największe marzenie. Powiem jeszcze tylko tyle, że jest to bajeczka, która doskonale wyjaśnia skąd się wzięły nietoperze.

Dlaczego więc napisałam, że to książeczka o życiu? Bo kiedy czytałam ją z perspektywy dorosłego, zobaczyłam w niej znacznie więcej niż hasło: "nawet absurdalne marzenia potrafią się spełnić, jeśli mocno w nie wierzysz".

W pierwszej kolejności powinnam napisać, że rzeczywiście my, dorośli, stajemy się z czasem tak pragmatyczni, że marzenia osadzamy w granicach możliwości ich spełnienia. Przez to zamiast - mogłoby się wydawać infantylnego - "spełniło się moje marzenie", mówimy: "to był mój duży sukces". Jesteśmy przekonani, że wierząc w takie nierealistyczne marzenia, które wydają się zbyt odległe, takie "nie dla nas", rośnie w nas frustracja, a nie motywacja, by jednak spróbować. A to błąd. Myszka jest na to dowodem. Bo niemożliwe stało się możliwe. 

Czy samo z siebie? No, wiara na pewno nie wystarczy. Ale myszka w zasadzie nie dążyła do spełnienia tego marzenia. Była skromną myszką. Co prawda przeczuwała, że jest nietypowa, ale z drugiej strony była świadoma swoich ograniczeń: że jest mała, cicha i słabiutka. Zdarzyło się jednak, że stanęła przed wyzwaniem i postanowiła mu sprostać. Nie narzekała, tylko w miarę swoich mysich możliwości robiła, co mogła. A przecież czy ktoś mógłby mieć pretensje do myszy, że nie pomogła takiej mocy, jaką jest wiatr? Często nasze dzieci są w naszych oczach ciche, zamknięte w sobie, nieśmiałe, może nawet zahukane. A tymczasem często te właśnie dzieci świetnie sobie radzą w grupie, chociaż niejednokrotnie po prostu potrzebują czasu i okazji, by pokazać się światu, kiedy będą gotowe. Nie każde dziecko musi być przebojowe i łobuzerskie, byśmy spali spokojnie, bo "da sobie radę w życiu". 

Nie mogłabym nie napisać o wytrwałości małej myszki, która zdając sobie sprawę, że nie podoła sama, próbowała szukać pomocy u innych. Najpierw zwróciła się o pomoc do innych myszy, ale te ją wyśmiały. Jakie to typowe: najbliższe środowisko zamiast wesprzeć, bo przecież to "swój", będzie szydzić i próbować stłamsić. Mysz stała się dla innych myszy "kamieniem potknięcia". One się na niej wywróciły: zbierały ziarna pszenicy, co doskonale pokazuje ich pracowitość, wspólne działanie, czyli same superlatywy. Tymczasem nie podobają nam się te myszy, bo drwią z małej myszki, która prosi je o pomoc. A to musiało boleć: otrzymać policzek od swoich.


Ale mysz się nie poddała, bo to nie była zwykła mysz. Rozumiała, że są ważniejsze rzeczy, niż obrażanie się. Zdobyła się na odwagę, by prosić o pomoc wiatrak, który był od niej dużo, duuuużo większy. Jemu w ogóle nie spodobał się pomysł pomagania wiatrowi. Jak się okazało, ta sytuacja była mu nawet na rękę. Ciekawe, ilu z was doświadczyło tego okropnego uczucia w dzieciństwie/młodości. Zbierasz się w sobie pół dnia, by zamienić kilka słów ze starszym, dużo większym i naprawdę popularnym kolegą (albo koleżanką). A on uraczy cię pogardliwym spojrzeniem, powie coś, od czego uszy będą ci płonąć latami na myśl o tej sytuacji, a w najlepszym wypadku zignoruje. Do dziś pamiętam, jakie to paskudne uczucie. Myszka naprawdę dzielnie to zniosła, bo patrzyła nie przez pryzmat własnej maleńkiej postaci, a tego wielkiego i ważnego zadania, które ma przed sobą. 

Pomógł jej dopiero pajączek, jakże niedoceniane stworzenie, na widok którego albo się piszczy, albo ucieka, ewentualnie sięga po gazetę lub kapcia. Tymczasem to właśnie takie dwa niepozorne stworzonka były w stanie pomóc wiatrowi. I tak jest też w życiu: często właśnie ktoś naprawdę niepozorny, za którego nie dałoby się przysłowiowych 3 groszy, nagle okazuje się kimś o wielkim sercu, o pięknym wnętrzu, wrażliwej duszy czy po prostu (a może "aż") przyjacielem. 

Zresztą całe nasze życie jest jak ta jedna przygoda małej myszki: czy podejmiemy się wyzwania? czy zrobimy wszystko, by mu sprostać? A może poddamy się przy pierwszym niepowodzeniu? Co zrobimy, kiedy bliscy się odwrócą, kiedy ktoś nas upokorzy, zlekceważy... Być może uda się nam spotkać przyjaciela, bliską naszemu sercu osobę, która nas wesprze. I czy w końcu uwierzymy, że warto marzyć. Niezależnie od wszystkiego.




Książka niesie ze sobą cudowną naukę, ale muszę zaznaczyć, że nie jest dla każdego dziecka. Z pewnością mobilizuje do słuchania bez - ostatnio bardzo modnej - aktywizacji małego czytelnika. Czy to źle? Tekst Joanny Kulmowej jest jak poezja: subtelny i romantyczny. Dla wrażliwców. Ta "aktywizacja" tylko by go zepsuła. Moja Bunia czytała ją z ogromną uwagę: widziała dzielność myszy i rozumiała jej marzenia. I fakt, że trzeba pomagać. A na pewno próbować robić wszystko, co się da: na przykład poprosić rodziców o pomoc. Wolałam nie wskazywać jej jeszcze tego, co sama wyczytałam między wierszami. Na to ma jeszcze czas.

Graficznie książeczka jest tak romantyczna i tak przy tym wdzięczna i subtelna, że nie wyobrażam sobie odbioru bajeczki bez tych ilustracji p. Elżbiety Krygowskiej-Butlewskiej. A do tego dobór kolorów jest ujmujący, chciałoby się wręcz powiedzieć: uczuciowy i przepełniony emocjami.


Moja ocena: Bardzo polecam. Książeczki z serii "perełki Mili", są przecudne i naprawdę dopieszczone, zarówno pod względem technicznym jak i tekstowym. Aplauz na stojąco dla p. Joanny Kulmowej. To moje klimaty, zdecydowanie. A na końcu książeczki niespodzianka w postaci jednego z ładniejszych wierszy dla dzieci, jakie miałam przyjemność czytać. 


Tytuł: Mysz jak nie mysz
Autor: Joanna Kulmowa
Wydawnictwo: Mila
Rok wydania: 2011
ISBN: 9788392656531
Oprawa: twarda, kartki z grubszego, błyszczącego papieru
Liczba stron: 40
Wiek czytelnika: 5-7

Napisałam tę recenzję z ogromną radością, dzięki Wydawnictwu Mila:

_____________________________________________

poniedziałek, 13 lutego 2017

"Mała duża historia o jutrze" - Réka Király

 

Nie wiem, jak wasze dzieciaki, ale moja Buńka od zawsze miała problem z tym, co było wczoraj i z tym, co będzie jutro. Z dziś nie było problemu. Większego. Wczoraj odkąd pamiętam miało zakres od faktycznego wczoraj do nawet miesiąc wstecz. Jutro z kolei potrafiło sięgać w przód nawet kilka miesięcy i wydawało się być dla niej czymś tak odległym, że potrafiła wpaść w rozpacz, że dopiero jutro będzie weekend. Też tak macie?




No, dobra. Umówmy się, że to nie jest problem, który spędza mi sen z powiek, tak? To raczej na zasadzie: kiedyś się trzeba za to wziąć. A jeśli nie teraz, kiedy dziecko ma już 3 lata, to kiedy? Dlatego ucieszyłam się, kiedy wydawnictwo Dreams zaproponowało mi właśnie tę książeczkę dla Buńki. A mianowicie była to "Mała duża historia o jutrze" Réki Király. Okładka wydawała się zapraszać do świata małych zwierzątek, które próbują się same uporać z tym trudnym zagadnieniem. 



- Wiesz, co to jest jutro? - zapytałam pewnego poranka, kiedy Mania bawiła się u moich stóp, a Bu jadła swoje grzanki w fotelu.
- Jutro... - powiedziała, żując kęs, który wcześniej z lubością odgryzła. - Chyba, że nie.
- "Chyba, że nie", mówisz? - uśmiechnęłam się. 
- Jutro... - zamyśliłam się. - Jutro pojedziesz do przedszkola...
Ale niewypał. Dziś też jedziemy i pojutrze też. Świetny podałam przykład.
Popatrzyło na mnie dziewczę w skupieniu zlizując dżem z grzanki, ale zignorowałam to, usiłując wymyślić coś, co jednak jej pomoże zrozumieć istotę jutra. 
Ale Bu była pierwsza:
- Wiesz, mama, w takim razie to jutro mnie wykończy.

Stwierdziłam, że jednak poczekam, aż będziemy miały więcej czasu i wyciągnę dla niej wspomnianą już książeczkę. 



Sowa nie do końca rozumie, czym jest jutro. Niby taka mądra sowa, a tu - takie potknięcie, chciałoby się powiedzieć. Ale czy nie miała się prawa w tym wszystkim pogubić, jeśli dla niej dzień zaczyna się... po zmroku? Noc staje się dniem, więc gdzie było wczoraj? Gdzie dziś? Już nawet nie wspominam o domniemaniu jutra. Zwierzątka postanawiają więc nie spać razem z sową. Co z tego wyniknie? Czy sowa dojdzie do tego, kiedy jest jutro? Ba! Kiedy jest jutro z perspektywy dnia wczorajszego! I jak się do tego ma Ptaszek i jego urodziny? No, ja wam nie powiem. Bu też nie, chociaż już wie. 

Jak dla mnie najlepsza jest końcówka: liścik Jeżyka do Ptaszka.



Pamiętam, kiedy czytałam książeczkę z Bunią, zdałam sobie sprawę, że jest napisana wierszem, chociaż zupełnie nie wygląda jak wiersz, tylko jak proza. Ale się rymuje, a dzieci uwielbiają rymowanki, śpiewność, rytm. Ale sztuką jest napisanie takiego rymowanego wierszyka dla dzieci, by nie był trudny w odbiorze, a równocześnie nie był banalny i grafomański. Tutaj czyta się lekko i śpiewnie. 

Może mam specyficzny gust, ale ilustracje mnie nie powaliły na łopatki. Nie, żeby były brzydkie. Ale przy takiej technice, dałabym żywsze odcienie tych samych kolorów. Bo w takim zestawieniu robią się rysunkami z Painta. Z całym szacunkiem do autora ilustracji. No, nic nie poradzę. Jedynie sowa mi się podobała. Pociecha taka, że Bu pozostała wobec nich obojętna, skupiając się na tekście. Bo za tekst - brawa! I za tę naukę. 



Moja ocena: Polecam. Książeczce niczego nie brak, tylko te ilustracje... Ale ilustracje - rzecz gustu. Każdy ma swój. Ocena tekstu jest bardzo pozytywna. Ze strony rodzica.


Tytuł: Mała duża historia o jutrze
Autor: Réka Király
Wydawnictwo: Dreams
Rok wydania: 2016
ISBN: 9788363579715
Oprawa: twarda, kartki z grubszego papieru, ale szorstkie
Liczba stron: 32
Wiek czytelnika: 3-6 (moje)

Recenzja powstała za sprawą wydawnictwa Dreams

 _____________________________________________

sobota, 11 lutego 2017

"Basałyk i Psotka idą do pracy. Część 1" - Małgorzata Żółtaszek [RECENZJA]

 

Kiedy byłam mała moja mama dość często zmieniała pracę. A my - ja i moja siostra - wraz z tymi zmianami, zmieniałyśmy nasze zabawy. Zawsze jednak musiały to być "papiery". Mama często przynosiła nam takie zużyte, źle wypełnione, źle wydrukowane i generalnie z jakimiś defektami. A to druczki, a to pity, a to inne formularze z okienkami do wypełniania i kropeczkami na datę i podpis. I od razu robiło się nam biuro, poczta, bank i inne tego typu. Zabawy te stanowiły niewyczerpane źródło radości naszych rodziców, którzy widząc, jak robimy sobie przerwę na kawę, mówili, że dzieci potrafią obserwować.




Książeczka "Basałyk i Psotka idą do pracy" Małgorzaty Żółtaszek (pozdrowienia dla Wydawnictwa Poradnia K) to nic innego jak powrót do czasów takich zabaw. A to praca w korporacji, a to poczta, fryzjer (czy salon piękności), straż pożarna czy akcja chirurgiczna. Zabawy z ratowanie kogoś to jedne z ulubionych zabaw dzieci: uratowanie biednego pieska-przytulankę, który leży "sam na zimnie" - w kącie pokoju to u nas standard. Jednak Basałyk i Psotka mają szczęście, bo mogą bawić się razem i zabawy opisywane w książeczce sprawiają więcej radości. 

Do tego typu wspólnych zabaw Mania musi jeszcze podrosnąć, chociaż aktualnie trwa i Buńki fascynacja fryzjerstwem, więc ja - jako matka - muszę dzielnie stawiać opów wiecznym pytaniom (stawianym najczęściej w czasie jakiegoś zamieszania, by wykorzystać sytuację) o nożyczki. U nas nie są zabronione. Bu umie się nimi posługiwać, ale nie jestem przekonana, że nie będzie żałowała obcięcia futerka kotkowi-przytulance, nie mówiąc już o zrobieniu w nim dziury. Ostatnio nawet Bu próbowała zaangażować Maniulę, by była klientką, ale Mańka zbuntowała się przeciwko ostremu grzebykowi dla lalek. 


Książeczka pokazuje, że dzieci widzą doskonale, co robią dorośli i w pewnym momencie chcą ich naśladować (tak fajnie jest przybijać pieczątki, że na poczcie pani muszą się świetnie bawić!). Więcej: dla starszych dzieci jest to nauka branżowych słówek, które są nie tylko zabawne, ale i przydatne w przyszłości. Dla uproszczenia są one zakreślone tym samym kolorem i na końcu każdego rozdziału ujęte w słowniczku, co przyda się na pewno nieco starszym dzieciom.

Czasami też nam, dorosłym trudno wyjaśnia się dzieciakom co my, rodzice, robimy w pracy. Bo "praca", jako wyjaśnienie wystarcza takim 3-latkom jak moja Bu, chociaż i ona już zagaduje, co się w tej całej "pracy" robi. Dzięki tej książeczce łatwo to wyjaśnimy. Nawet jeśli nie pracujemy w korporacji, a w biurze, to i tak rozdział ten będzie nam pomocny. A może zainspiruje nas do zabawy z dzieckiem w to, co robimy w pracy, tylko na prostszych zasadach, podpatrując Basałyka i Psotkę. 



Graficznie miałabym zastrzeżenia do przyjacielskiej strony postaci. Dla mnie nie mają specjalnie miłych wyrazów twarzy. Ale pomysł z kolażem - świetny.


Moja ocena: Polecam. Gdyby nie te ilustracje... Ale jednak. Sama książeczka bardzo przyjemna. A przy okazji pokazuje dorosłą stronę dziecięcych zabaw, trochę nas nauczy... Jak najbardziej na "tak".




A na koniec mały kwiatek (kilka dni temu):
- Mama, pobawisz się ze mną? - Bu już marudzi od kilkunastu minut, więc wiem, że nie ma rady.
- A w co? - pytam, szykując się na "w chowanego" lub inną zabawę, która mnie wykończy o 19 z minutami.
- We flyzjela - odpowiada. 
Unoszę pytająco brwi do góry.
- No, chodź. Usiądziesz w kolejce - namawia mnie.
- Ok, tylko... - zaczynam.
- Dobla, zlub sobie kawusię i wypijesz w kolejce, a potem ja cię uczeszę, zgoda?
A mnie szczena opadła. To dziecko nie przestaje mnie zaskakiwać.


Tytuł: Basałyk i Psotka idą do pracy. Część 1
Autor:Małgorzata Żółtaszek
Wydawnictwo: Poradnia K
Rok wydania: 2015
ISBN:
9788363960100
Oprawa: twarda, kartki solidniejsze, ale matowe
Liczba stron: 64
Wiek czytelnika: 3-9


Recenzja powstała dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poradnia K:

_____________________________________________

czwartek, 9 lutego 2017

"Sekretne życia drzew" - Peter Wohlleben, lektor Stanisław Biczysko [AUDIOBOOK]

 

Ta książka jest jak wejście nocą do pokoju dziecka z wrażeniem, że zabawki w ciemności - gdy nikt nie patrzył - ożyły. Tak, jak ożywają co noc. 


Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do lasu, a on żyje. Nie, nie tak, jak w bajkach, w których to w nocy drzewa mają upiorne żółte ślepia, wyciągają korzenie i ruszają przed siebie, siekąc przy tym powietrze swoimi konarami. Dokładnie jak w jednej z książek Tolkienowskiej trylogii. Nie: tak po ludzku i tak społecznie.




A teraz uwaga: nie musimy sobie tego wyobrażać, bo tak jest. Jak dowodzi leśniczy Peter Wohlleben, autor książki (skądinąd bestsellerowej) "Sekretne życie drzew", drzewa wiodą swoje ciche społeczne życie. Nie mają co prawda takiej siły przebicia co ludzie, którzy z przytupem wkraczają w kolejne etapy rozwoju gatunkowego, nazwijmy to tak roboczo i niewątpliwie dyplomatycznie. Drzewa żyją w swoim tempie i niejako w swojej - chciałoby się powiedzieć - wyjętej z kontekstu, rzeczywistości. Odnosi się wrażenie, że życie ludzkości płynie coraz szybciej. A życie drzew wciąż w swoim tempie. Oczywiście to jeszcze nie dowodzi, że one prowadzą jakieś sekretne życie. Ale kiedy dowiemy się (a co potwierdzone jest przytaczanymi badaniami), że nie są w swym jestestwie takie bierne i potrafią się na przykład bronić, opiekować sobą, wspierać ale czy między sobą walczyć, to otwieramy oczy ze zdumienia. Jest tyle rzeczy, które w tej książce zaskakują, że nie sposób się od niej oderwać, bo ciekawość wciąga nas w ten leśny świat.



Druga część opisu książki wskazywałaby, że obserwacje te będą napisane językiem naukowym - autor prezentuje swoje obserwacje, posiłkując się współczesnymi badaniami. Tymczasem w odbiorze jest tak lekka, że czyta się ją jak książkę obyczajową, która jest nie tylko napisana świetnym piórem, ale też ma fascynującą fabułę. Autor personifikuje czy animizuje drzewa w dość niekonwencjonalny sposób, używając określeń lub czasowników stosowanych do organizmów żywych. Jednak robi to bardzo wdzięcznie. Nie odnosi się wrażenia, że ożywił coś, czego ożywić się nie da, a subtelnie pokazał, że to nie wymysły: drzewa naprawdę żyją. Przy czym autor zachowuje godny podziwu umiar: widać, że to pasjonata, zakręcony na punkcie lasu leśniczy, a jednak stara się zachować obiektywizm i krytycyzm, kiedy mówi o braku wystarczających danych lub podkreśla hipotetyczny charakter niektórych założeń. A jednak udało mu się stworzyć wspaniały obraz lasu, jako nieautomatycznego ekosystemu, który został zaprojektowany przez Naturę i puszczony w ruch. Jednak my, żyjący szybko (coraz szybciej) nie potrafimy dostrzec, że pewne zmiany to wynik powolnej reakcji drzewa, jego odpowiedź. Nie, my to widzimy jako zamknięty mechanizm: akcja-reakcja. W pełni zautomatyzowany. Tymczasem ja, córka leśnika z powołania, który zaszczepił we mnie miłość do lasu, odkrywam go (las, nie mojego ojca, rzecz jasna) na nowo. 




W moje ręce potoczyła się (dzięki Bibliotece Akustycznej) płyta z nagraniem tejże książki. Czyta ją Stanisław Biczysko i moim zdaniem robi to po mistrzowsku. Nie jest rozpoznawalnym aktorem, którego twarz widzielibyśmy oczami wyobraźni podczas słuchania. Dzięki temu głos znakomicie pasuje do postaci leśniczego i odnosi się wrażenie, że czyta sam autor.

A teraz coś, co powala: mała Mania turla się pod nogami, ja próbuję ogarniać dom, póki mała mi na to pozwala, szykuję jakiś obiad, robię pranie a potem je wieszam... i czytam równocześnie! Ok, nie czytam: słucham książki. Czy można prosić o więcej, kiedy dziecko absorbuje i odrywa od wszystkiego, co odwraca maminy wzrok od samego dziecka? Mogę się bawić z Maniulą i słuchać książki. To tak, jakbym na nowo wzięła oddech. Tylko bez tego posmaku smogu.


Moja ocena: Bardzo polecam. Sam tekst napisany przez Petera Wohllebena jest fantastyczny. Brawa dla tłumaczki! A przeczytany przez p. Stanisława jest po prostu przejściem na drugą stronę lustra: do innego świata, cichego, żyjącego w swoim tempie. Aż grzech - wiedząc to wszystko - nie pójść do lasu i nie spojrzeć na nie niego inaczej...


Tytuł: Sekretne życie drzew
Autor: Peter Wohlleben (lektor: Stanisław Biczysko)
Wydawnictwo: Biblioteka Akustyczna
Rok wydania: 2016
ISBN: 9788380820852
Oprawa: kartonowa
Liczba stron: -
Długość nagrania: 7 godz. 40 min

Recenzja audiobooka mogła powstać dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej:

_____________________________________________

środa, 8 lutego 2017

"Jeżobranie", Wydawnictwo Bajkopis [RECENZJA]

Przychodzi żaba do bociana... 

- Do bociana?! - zaśmiewa się Bu, po czym otwartą dłonią uderza się w czoło. - Mama, ale wymyślasz! Przecież bociany jedzą żaby!

- No właśnie... - zamyśliłam się.




Doskonale pamiętam, kiedy przyszła przesyłka od Bajkopisu "Jeżobranie". Paczuszka była tak wdzięczna, że człowiek śmiał się już do samego tekturowego opakowania.
- Mama, to chyba znów do mnie przyszło - Buńka łapie się pod boki. Kręci głową, jakby chciała powiedzieć "no, przesadzają! tyle książek!". 
- Do ciebie? - śmieję się. - Jak dla mnie tu jest napisane "Mama małej H. i M."
- Co? - dziwi się i zerka na naklejkę z adresem. - O, no racja.

To jej ulubione ostatnio powiedzonko.
- Żartowałam - parskam śmiechem. - A książeczka jest trochę dla mnie. Ale chyba masz rację, że głównie dla ciebie.
- Hm.
Tymczasem Mania już człapie w naszą stroną i szarpie mnie za nogawkę. Biorę ją na ręce.
- Idź, otwórz sobie tę paczkę - mówią. - Ja wezmę M.



Książeczka tekturowa, matowa i taka aksamitna w dotyku, że nawet widzę Bu, jak głaszcze ją po stronach. 
- Mama, jeszcze raz mi ją przeczytaj - prosi. - Tylko teraz od tej strony.
- Od tyłu? - dziwię się, ale kiwa głową, to czytam. 
- I jeszcze raz.

I tak kilka raz, aż w końcu stwierdziłam, że muszę dokończyć smażenie tych naleśników, bo inaczej nie będzie obiadu. 

Kiedy Mania zasnęła znów usiadłyśmy do książeczki o żabie. I wtedy przeczytałam ją jak rodzic. Jak dorosły. I zaczęłam myśleć.



Od kiedy to bocian kumpluje się z żabą? Nie, to bez sensu. Ale zaraz potem coś mnie tchnęło. Jeśli on się z nią nie zadaje - a raczej to ona go unika, to trudno się dziwić, że mu nie uwierzyła. Wydaje się logiczne, że jeśli ktoś na co dzień ma ochotę nas wtrąbić na podwieczorek, to ufać mu nie należy. No to żaba poszła się przekonać na własne oczy. I co? Okazało się, że bociek mówił prawdę, chociaż prędzej należałoby się spodziewać, że żabę okantuje. Tymczasem pozory lubią mylić. Ale morał - mimo, że na końcu żaba wierszem go przedstawia - dla rodziców jest nieco inny. Nie należy całkowicie przekreślać kogoś, kto zazwyczaj nie do końca dobrze nam życzy, chociaż należy zachować sceptycyzm. Tak jak w życiu: czasem "dobrzy ludzie" robią złe rzeczy tak i "źli ludzie" robią dobre. Z drugiej strony żaba nauczyła się na własnym doświadczeniu - tego nikt jej nie odbierze. Ba! To z pewnością mocno wryło się w jej pamięć.

Książeczka okazała się u nas hitem. Łamigłówki językowe bardzo się Buńce podobają. Mnie nie sprawiają trudności, ale za to ukazują jak wibrujący potrafi być język polski. Cudowne ilustracje, jakby je namalowano na samej książeczce. W pierwszym odruchu chce się nawet podmuchać i sprawdzić, czy farba wyschła - coś fantastycznego! 



Moja ocena: Bardzo polecam. Zabawna rymowana historyjka, najeżona słowami z "rz"/"ż", przez co tak przyjemnie wibruje. Prosta w odbiorze z prześlicznymi ilustracjami (dużo soczystej ale łagodnej dla oczu zieleni) i małą zagadką-niespodzianką dla dzieci na końcu...



Tytuł: Jeżobranie
Autor: Katarzyna Zych & Natan, Agata Krzyżanowska (ilustracje)
Wydawnictwo: Bajkopis
Rok wydania: 2016
ISBN:
9788394472320
Oprawa: twarda, kartki kartonowe
Liczba stron: 8
Wiek czytelnika: 2+
 
Recenzja powstała dzięki bajkowej uprzejmości Bajkopisu:

_____________________________________________
Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric