wtorek, 7 lutego 2017

"Dlaczego moje dziecko" Beata Znamirowska-Soczawa. Cykl z Matalią

Z cyklu "Z Matalią rozprawki na 4 ręce i 2 kawy"

Siedzę przy stole. Zimna herbata, kilka zużytych chusteczek higienicznych pląta się pod nogami. Myśli kotłują się w głowie. Książka, która leży przede mną na stole wciąż we mnie żyje. I pracuje. Dlaczego moje dziecko? Okrutne błędy natury, autorstwa Beaty Znamirowskiej-Soczawy.

Matalia siada po cichu naprzeciwko. Wzdycha.
- Zrobię kawy - rzucam i zrywam się z krzesła. Jak my o tym będziemy rozmawiać?!
- Książka, szok, prawda? - zaczyna bez pardonu. Zastygam w bezruchu na ułamek sekundy i coś w środku mnie po prostu puszcza.
- Prawda - odpowiadam, zbierając myśli.

Sięgam po dwa duże kubki. Woda szumi w czajniku. Mam chwilę czasu.
- Jak na historie, które wywołują morze łez i burze emocji - bardzo dobrze się czyta. Tak, jakby słuchało się opowieści przy dobrej herbacie... - mówi Matalia.
- Jak dobry felieton. Czuć dziennikarskie pióro - odpowiadam, zalewając kawę gorącą wodą. - Z drugiej strony wiesz, że się źle skończy i mnie osobiście wykańczało to napięcie.

Podgrzewam mleko i zalewam nim kawę. W ciszy stawiam kubki na stole. Obie wiemy, że propozycja ciasteczek będzie nie na miejscu. Przez chwilę grzejemy ręce o ścianki naszych kubków.
- Co powiesz o tej pierwszej części? - Przerywam milczenie. - Ja połknęłabym ją w kwadrans, gdyby nie to, że wracałam do różnych momentów, które przeżywałam, zatrzymywałam się, by się wybeczeć... Pewne odczucia, z którymi autorka się dzieliła pamiętam u siebie i te wspomnienia mnie atakowały...

Szybko biorę łyk mocno ciepłej, wręcz gorącej kawy, by łzy spod powiek nie uciekły.
- U mnie pierwsza część wywołała falę poczucia winy... - Pociera palcami skroń. - Jak zaszłam w ciążę z Młodym, to miałam milion myśli : "Czemu akurat teraz?! Zły moment! Wszystko mi się rozwali!". Te pytania wróciły, tylko takie puste, gorzkie.

Nie patrzy na mnie, kiedy o tym mówi. Tylko gdzieś w przestrzeń. Znam to: kiedy przyznajemy się do czegoś, z czego nie do końca jesteśmy dumni. Bierze łyk kawy. Chyba jeszcze chce coś powiedzieć, więc milczę.
- Poczułam się, jak w wehikule czasu. Jakbym znowu sama sobie te pytania zadawała. Choć u mnie koniec był piękny - i nadal jest! - to świadomość, że początek był podobny... oj dała mi popalić - ostatecznie uśmiecha się, jakby chciała żartobliwie pokazać, że w tym momencie może sobie na to pozwolić, bo wszystko dobrze się skończyło.
- Wiem, tak jakby ci głupio, że głowie miałaś takie myśli. Z goryczą myślisz, że mogłaś przecież rozpaczać...
Czuję ścisk w żołądku, jak przed egzaminem. Ta książka, ta rozmowa będzie mnie sporo kosztować.
- I jeszcze jedno mnie wzburzyło - dodaje po chwili z większa mocą. - Sprawiło, że miałam ochotę wyjść na ulicę i to wykrzyczeć, że to może spotkać każdą z nas. Że to loteria a zbyt wiele moich koleżanek i znajomych, na moje słowa "Idę zrobić badania usg/ test PAPPA" reagowało: "A po co? Ja nie robiłam, w żadnej grupie ryzyka nie jestem. Według mnie te badania to strata kasy i czasu. Tylko naciągają."
- Niech to powiedzą tej kobiecie, która też nie była w grupie ryzyka...


Matalia bierze kolejny łyk kawy, przytakując mi żarliwie.
- Wiesz, jak sobie przypomnę tę sytuację w której autorka dowiaduje się, że dziecko ma trisomię... Myślisz sobie: „Gdzie był ten lekarz, do k** nędzy, że nie powiedział jej o badaniach!!!” A potem patrzysz na datę. Teraz to standard, a wcześniej - co zresztą sama autorka powtarza - to nie było regułą.
Czuję, że dostaję rumieńców z emocji.
- Ale w momencie, kiedy czytałam o tym jak robiła te usg w jakiś lochach, pieron wie gdzie, to aż chciałam do niej krzyczeć, żeby spieprzała do innego lekarza! - uniosłam się.
- Dokładnie - przytakuje Matalia. - "Boże, kobieto! Ratuj się!" Ale wiesz, że nie ma ekipy ratunkowej. Nie ma statku z odsieczą. Jest szara rzeczywistość.
- Wiesz, przyznam ci się, że ja sama nie robiłam tych dodatkowych badań usg w pierwszej ciąży. Inna rzecz, że lekarka dość luźno mi to zaproponowała - powiedziałam, nabierając jeszcze większych rumieńców. Tym razem było mi jakoś... głupio.
- Ja akurat wszystkie badania robiłam i każde z duszą na ramieniu. W moim przypadku, po dwóch ciążach wiem, że może cię prowadzić lekarz z tytułami przed nazwiskiem i nic to nie da. Czasem nie tytuł jest ważny, a chęci. Zaangażowanie lekarza - mówi, gestykulując. Obie ciąże wiele ją kosztowały, więc jak tu odstawić emocje.
- Mnie dopiero M. [lekarz prowadzący drugą ciążę] uczulił na nie. Jak się okazało, wszystkie musiałam mieć robione - mówiąc to czuję jakąś gorycz na wspomnienie początku mojej ciąży. - I, serio, mimo to nie potrafię sobie wyobrazić, co ona czuła. Wiesz, na zasadzie: "Czemu nic jej nie tchnęło? Czemu uwierzyła temu lekarzowi, zamiast pójść się przebadać gdzie indziej?". Zmiana terminu porodu za każdym razem? Bo tak wynika z parametrów płodu? Aż się chce wyć, bo przecież nie chodzi o to, by pod to sobie termin układać za każdym razem! Właśnie to powinno go zaalarmować. Jeśli już nie widział, że serce jest źle zbudowane...


Matalia kręci głową. Jest zbulwersowana. Wpatruje się w swój kubek.
- A z drugiej strony ufasz. No za coś te tytuły ma. Skończył medycynę. Praktykuje długo i nawet w dobie Internetu wydaje ci się, że lekarz ma ostatnie słowo. Nieważne, co piszą na portalach - mówi w końcu z namysłem.
- No i tak powinno być - kwituję. - Tylko, że teoria a praktyka...
- Rozumiem doskonale ból i gorycz autorki. I to, że pewnie ma wrażenie, że każdy kontakt z niekompetentnym lekarzem jest jak błoto. Oblepia, boli. Przecież ile my się musieliśmy nachodzić z Młodym po lekarzach, to nasze.

Wzdycham ze zrozumieniem. Znam tę historię: Młody Matalii od urodzenia miał problemy ze zdrowiem na wielu płaszczyznach. I kompetentny lekarz a lekarz z tytułami, w dużym mieście wcale nie muszą iść w parze.
- Ale powiedz mi - zaczynam inny wątek - czujesz się po tej książce zdołowana? Przytłoczona?
- Poza bolesną historią autorki i wymienionych osób, książka tchnie niesamowitą nadzieją - odpowiada natychmiast. - Wielu polskich lekarzy walczy o godną opiekę dla matek i ich nienarodzonych dzieci. I nagle okazuje się, że świat jest pełen czarnych kwiatów. Tak właśnie sobie wyobrażam matkę w rozpaczy po zmarłym dziecku. Jako piękny, czarny kwiat. Tak długo w cieniu własnej żałoby, że stracił kolor...
Milkniemy. Po chwili przerywam ciszę.
- Eh... I nagle okazuje się, że jednak są tacy lekarze, którzy wiedzą i tacy, którzy wciąż nie wiedzą, co jest na monitorze. Mnie lekarz wprost powiedział: "Jeśli jakiś doktor nie widzi płci dziecka, to brać nogi za pas".
- Moja powiedziała mi to samo! Jak taki lekarz ma zobaczyć wady serca! Ale najbardziej uderzyły mnie te fragmenty, w których okazuje się, że można było pomóc.

Obie zaciskamy ręce w pięści. Ciekawe...
- Są takie sytuacje, w których otwierają ci się szerzej oczy. Tak miałam w ciąży z M. - mówię. - Nagle okazało się, że ta czy tamta miała problemy, poroniła albo jakaś rzadka choroba się trafiła... Bo dobrze, jak jest dobrze. Jeśli się wszystko dobrze rozwija, to dookoła widzisz tylko to panie ze ślicznymi okrągłymi brzuszkami, które robią zakupy w Smyku. Ale jak coś się dzieje, to nagle perspektywa widzenia się zmienia. To mną wstrząsnęło właśnie w ciąży.
- To prawda. Nagle widzisz więcej smutku i odcieni szarości. - Mam wrażenie, że wraz z tymi słowami ktoś położył jej na barki niewidzialny ciężar. - Bo wiesz... Ja absolutnie nie wiem, jak się zachować w takiej skrajnej sytuacji. Nie wiem, czy chciałabym być pocieszana, więc nie wiem, czy pocieszać. Tego też mi trochę brakowało w tej książce, takich wskazówek, jak się zachować. Na zasadzie "Nie cierpiałam, gdy ktoś okazywał mi współczucie".
- Wiesz, to chyba czasem widać, czy dziewczyna jest zmotywowana i zdeterminowana, by się podnieść, czy pokłada się od nadmiaru bólu - mówię, mając bardzo konkretny przykład na myśli.
- Może...

Znów milkniemy. Za dużo w nas myśli. Tym razem Matalia odzywa się pierwsza.
- A ostatnia część? O in vitro? Dla mnie dość trudna. Dużo nad nią myślałam.
- Wiem. Dla mnie też. - Upijam łyk letniej już kawy. - Dała mi do myślenia, bo, przyznam ci się bez bicia, miałam na ten temat ugruntowane zdanie.
- Mam taką refleksję, że kimże jestem, by zabraniać kobiecie rodzić dziecko? By zabraniać czuć ruchy? By zabraniać tego pięknego momentu, gdy umęczona słyszysz pierwszy krzyk?

Popatrzyłam na nią: miała przecież cesarkę.
- Tak, wyobraź sobie, przy cesarce też się jest umęczonym - uśmiecha się półgębkiem. - Przynajmniej ja byłam. Ja wiem, że są możliwe adopcje. Że wiele dzieci czeka... Choć realnie, wiele z tych dzieci nie może być adoptowanych, bo nie mają uregulowanej sytuacji prawnej... Ale pamiętam radość, gdy usłyszałam serduszko podczas badania.

Obie się uśmiechamy na myśl o tym, jak każda z nas patrząc w monitor obserwowała migoczącą plamkę i słyszała szybkie bicie małego serducha.

W tym momencie poczułam, jakby na dno żołądka wpadł mi spory kamień, rozchlapując przy tym kawę, bo aż mnie zemdliło. Widocznie zrzedła mi mina, bo Matalia spojrzała na mnie inaczej:
- Ej, co jest? - spytała.
- Przypomniało mi się, kiedy w Krakowie robili mi badania. X lekarzy nad monitorem, pokazują mi wszystkie części ciała dziecka, puszczają bicie serca, a potem po obejrzeniu cyst mówią o terminacji ciąży. Że to może być zaśniad częściowy. I tu nie chodzi o mój wybór, tylko o zagrożenie mojego życia. Myślałam, że wstanę i wyjdę. A wcześniej wygarnę, że co to za polityka, by tak postępować z pacjentem! Za grosz empatii...
- U mnie mniej traumatycznie. U Małej wysoka przeziernosć karkowa. Moja lekarka jest niesamowicie empatyczną osobą, więc oczywiście ze spokojem mówiła, że trzeba czekać na dalsze wyniki badań. Że jeśli podejrzenia się potwierdzą, to jest kilka opcji... A mnie rosła gula w gardle wielkości wszechświata...

Teraz obie wpatrujemy się w tafle zimnawej kawy. U mnie nawet wytrąciło się już mleko. Dałyśmy sobie chwilę. Kolejną.
- No, a co do in vitro: zmieniło się twoje dotychczasowe zdanie? - spytałam.
- Tak. Do tej pory myślałam, że przecież taki los, każdy ma swój Krzyż, są dzieci do adopcji... A teraz, mimo bycia katoliczką uważam, że nie ja decyduję o prawie do życia. Nie ja, nie lekarz, nie technik dajemy duszę. I ja nie mam prawa zabraniać tej radości bycia matką. Poza tym, nie czarujmy się, o dzieci zrodzone z in vitro się walczy często latami wiecznym bólem jednej kreski na teście.
- Wiesz, chyba trafiłaś w punkt. Bo Kościół generalnie burzy się, że to jest wychodzenie poza granicę tego, co naturalne, nie?
- Dla mnie wyjściem poza granice jest surogatka. - Wzdrygnęła się, czy tylko mi się zdawało?
- No to dla mnie jest naruszenie w zasadzie wszelkich możliwych granic. - Tak, muszę to przyznać: brzydzę się taką formą rozszerzania rodziny.
- Przecież, gdyby Bóg nie chciał powołać do życia dziecka, to by tego nie zrobił... ale w in vitro mamy dwójkę kochających się ludzi, którzy potrzebują pomocy. My jesteśmy powołani do miłości! Czy taka walka o rodzinę nie jest właśnie miłością?
- Powinnaś przemawiać lub pisać manifesty - uśmiechnęłam się. - Ale tak, masz rację, miałam podobne odczucie... że Kościół trochę przesadza. Boi się, co - moim zdaniem - wynika z niewiedzy.
- Książka uświadomiła mi, że każda kobieta ma prawo zostać matką, nosić skarb pod sercem a medycyna powinna jej w tym pomagać. Bo niewykrycie wady serca, kręgosłupa czy nerek jest według mnie straszną zbrodnią przez zaniedbanie i to nie tyle zaniedbanie pacjenta, co siebie i własnych kompetencji.
- Ja bym chętnie poczytała, czy ci lekarze ponieśli karę. - Podbródkiem wskazuję książkę. - Nie, żeby mnie jakoś rajcowała zemsta, ale tacy lekarze wciąż wykonują swój zawód, nikt im nie udowodnił, że popełnili błąd i "udają", że mają czystą kartę. Poszłabyś do tego, co na swoim koncie ma zaniedbanie? Ha! Może by się nauczył, ile warte jest życie. A nie, że to jakiś "mały procent" rodzących się dzieci.


Chwytam książkę i wertuję.
- A co sądzisz o końcówce? - pytam.
- Dość pobieżnie potraktowana została końcówka tej historii. Trochę brak mi też współczesnych odnośników. Wywiady są z 2003 roku. - Matalia mówi już bez emocji: sam konkret. - Zresztą napisana bardzo dobrym językiem. Naprawdę brawa dla autorki i zapewne korekty, bo zdania można, jako przykłady poprawnych form, stosować.
- Od razu wyczuwa się dziennikarski styl reporterski - dopowiadam.
- A, no i brawa za spis klinik. - Unosi wskazujący palec.
- O, to to! - przytakuję entuzjastycznie. - To był świetny pomysł. I to wyjaśnienie przez lekarzy różnych typów schorzeń i czy są letalne czy wyleczalne... Tak po ludzku, nie encyklopedycznie.
- A nie uważasz, że książka powinna być obowiązkową lektura w liceum na wychowaniu do życia w rodzinie? - rozkręca się dziewczyna.
- A wiesz, że byłby to całkiem niezły pomysł, chociaż trzeba byłoby pomyśleć, czy oni są gotowi na przeczytanie tej historii.. - myślę na głos. - Z drugiej strony, oni często na seks już są "gotowi", to niech się mierzą z taka lekturą, a co! - zakończyłam butnie.

Zaśmiałyśmy się.
- Gdybym mogła zasugerować jakieś zmiany, to na pewno uaktualniłabym parę rzeczy... No i na końcu przydałby się słownik pojęć. Taki, że mając ją na półce w domu, łatwo sięgasz i sprawdzasz, na przykład co to trisomia 13.
- Zgodzę się z tobą. Wtedy byłoby to takie kompendium wiedzy na ten temat. - Westchnęłam głęboko. - Może jednak wyłożę jakieś ciacho, co?
- Dawaj! - uśmiechnęła się.

Wstałam i podeszłam do półki, gdzie zawsze trzymam słodycze i wyciągnęłam kruche ciasteczka.
- Wiesz, co jest ciekawe - zagaiłam, stawiając talerzyk z ciastkami. - Mam wrażenie, że z jednej strony książka mnie uspokoiła, ale z drugiej - uświadomiła mi tę cholerną loterię... Zawsze chciałam mieć więcej niż dwójkę dzieci. Ale teraz się boję.
- Racja. - Sięgnęła po ciasteczko. - To taka książka, która "pracuje" w człowieku jeszcze długo po odstawieniu na półkę.
- Nie wiem, jak ty, ale ja bałam się tej ksiązki - powiedziałam i sama ugryzłam kawałek ciastka. - Zaczynałam ją czytać ze stresem jak przed kolokwium, a jednak praktycznie ją połknęłam.
- Oj, miałam to samo: niecałe 2h, skończyłam i myśl "O mój Boże"... A ile łez wylałam...
- Ja czytałam w nocy. Obok już eR. spał, słyszałam równie oddechy dzieci, a ja ryczałam i miałam ochotę na kolana paść. A dawno tak nie miałam. Ledwie powstrzymałam się, żeby nie obudzić dzieci i ich nie uściskać. Opamiętałam się jednak, ale stałam nad nimi potem długo...
- Takie trochę oczyszczenie, no nie? Łzy, ból, wspomnienia, a potem... radość i spokój istnienia.
- Właśnie. Książka, która tak trzepnie w twarz i obudzi z odrętwienia, z jakiejś stagnacji i poczucia, że to takie naturalne: urodzić zdrowe dzieci. Nawet jak kobieta nie przeszła w ciąży jakiegoś lęku o zdrowie czy życie dziecka myślę, że też sobie uświadomi jakie w gruncie rzeczy miała szczęście. 
- Pierwszy raz wypiłam kawę bez cukru. Chyba na tle tych gorzkich wspomnień, wydawała mi się słodka. - powiedziała Matalia i spojrzała gdzieś za mnie, pewnie w całkiem niedaleką przeszłość.

Zabrałam kubki, umyłam. Odłożyłam. Nic nadzwyczajnego, a przecież stanęły na półce obok kubków moich córek. Moich najdroższych córek

.
Tytuł: Dlaczego moje dziecko? Okrutne błędy natury
Autor: Beata Znamirowska-Soczawa
Wydawnictwo: Poradnia K
Rok wydania: 2016
ISBN:
9788363960551
Oprawa: miękka
Liczba stron: 208

Recenzja powstała dzięki rozmowie z Matalią oraz dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poradnia K:
_____________________________________________


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli zatrzymałeś/aś się tu tylko na chwilę, daj znać. Nawet nie wiesz, jaką sprawisz mi tym przyjemność!

Bądź na bieżąco

Design by | SweetElectric